sobota, 13 września 2014

Enchant - The Great Divide (2014)



Wydaje mi się, że ten zespół nie należy do najbardziej znanych i kojarzonych, mimo, że istnieje już dwadzieścia pięć lat. O ich muzyce nie można też powiedzieć, że kiedykolwiek była specjalnie odkrywcza, choć nie da się ukryć, że od początku była atrakcyjna i bardzo przyjemna. Najnowszy, ósmy album studyjny pojawia się w jedenaście lat po ostatniej płycie, „Thug of War” z 2003 roku. Czego mają się spodziewać Ci, którzy grupę i ich twórczość znają i szanują, oraz Ci dla których będzie to pierwsza przygoda z Enchant?

Ted Leonard, którego niektórzy skojarzą z ostatnim wydawnictwem Spock’s Beard, nadal brzmi jak Geddy Lee z Rush. Być może nie jest to tylko moje skojarzenie, ale tak właśnie odbieram Leonarda, jako bardzo umiejętnego imitatora wokalisty legendarnej kanadyjskiej grupy. Muzycznie też nigdy nie ukrywali swoich silnych inspiracji tym zespołem, ale jak wiadomo to nie jedyna inspiracja na której Enchant buduje swoją twórczość. Nie będziemy się tym zajmować – dziś ciężko jest nie brzmieć jak ktoś inny, lub nie czerpać z tych samych źródeł. Ważne jest to czy podoba nam się to granie, które nam proponują. Najnowsza propozycja od Enchant jest równie udana co poprzednie. 

Otwiera bardzo dobry „Circles”, utrzymany w dość wolnym tempie, ale zarazem niepokojącym, pulsującym. Ciekawie prezentuje się tutaj mocno wysunięty na przód bas i rozbudowana formuła, w której nie brakuje łagodnych, jak i odrobinę szybszych fragmentów. Po nim pojawia się „Within An Inch”. Również utrzymany w dość wolnych tempach, ale tło wyraźnie stara się wybijać w ostrzejsze rejony. Słychać też, że Leonard nieco mniej naśladuje Geddy’ego Lee czy Paula Rodgersa, a bardziej stara się wykazać własną, bardzo ciekawą barwą i tylko w wysokich rejestrach jeszcze przywodzi ich na myśl. Tutaj dużą rolę odgrywają klawisze, które gdzieś zahaczają oto, do czego przyzwyczaił nas ostatnio Jordan Rudess, czyli trochę pianinowej melancholii i szczypta szaleństwa. Numer tytułowy jest trzecią propozycją Enchant na tym albumie. Trwająca dziewięć minut kompozycja otwiera gitara, gdzieś przemykają intensywne skojarzenia z rockiem progresywnym z lat 70 i 80, a zwłaszcza z Yes, Genesis czy Marillion. Tu także wolne, liryczne wręcz momenty łączą się z tymi nieco bardziej rozedrganymi, ale bez fajerwerków, czy nagłych agresywniejszych zagrywek. 


Nieco większy ciężar pojawia się dopiero w „All Mixed Up”, gdzie gitary grają nieco mroczniej i ze sporym groovem, ale i tu nie ma co liczyć na przytłoczenie czy intensywność. Enchant się w tej piaskownicy już nie bawi, zaznaczają obecność gitar, ale zdecydowanie bardziej stawiają na atmosferę, unoszące się w przestrzeni dźwięki, a wszystko z przepięknie wyeksponowanymi solówkami. Bardzo dobrze wypada, przebojowy kroczący „Transparent Man”, w którym także nie sposób nie uniknąć skojarzeń z Rush, ale i tym razem nie jest to żadna kopia. Ponownie nieco ostrzej i trochę w klimacie „ADTOE” Dream Theater jest w „Life In the Shadows”. Fantastycznie brzmi tutaj wokal Leonarda na przemian szorstki i dość wysoki. Poza tym to jeden z ciekawszych numerów na płycie, a i być może także w całej dyskografii Enchant. Niezwykły jest też „Deserve to Feel” z dość szybkim początkiem, ponownie kapitalnym basem i zróżnicowaną formułą: od łagodnych fragmentów począwszy aż po dość szybkie i energetyczne, ale niestety krótkie pasaże instrumentalne, co w moim odczuciu zawsze było bolączką Enchant. Tam gdzie aż się prosi o rozwinięcie, pociągnięcie tematu jest jedynie zasygnalizowanie, po czym szybko wraca się do głównego motywu numeru. Ostatnim na płycie kawałkiem jest udany „Here And Now”. Bodaj najmocniejszy, choć ciągle utrzymany w bardzo sterylnym, czystym brzmieniu.

Enchant w ciągu tych jedenastu lat nie zmienił się zanadto. Muzyka jest co prawda jeszcze dojrzalsza i jeszcze bardziej harmoniczna niż na poprzednich płytach, ale nie należy się tutaj spodziewać zaskoczenia nagłą woltą stylistyczną. To wciąż ten sam Enchant, który może i kazał czekać na swoją nową płytę długo, ale na pewno nie zrobił jej na odwal. Jeśli jakikolwiek zespół długo nic nie wydaje i w końcu decyduje się na powrót, to „The Great Divide” powinien być wzorem jak takiego powrotu dokonać. To bardzo spójna, przyjemna i bardzo świeża płyta, która nie tylko ucieszy wielbicieli Enchant, ale także, jak sądzę, przysporzy jej dużo nowych fanów, także dopiero wgryzających się w muzykę progresywną. Razem z młodymi zespołami depczącymi po piętach Dream Theater, mają szansę jeszcze sporo namieszać. Ocena: 8/10


Recenzja napisana dla magazynu HMP. Na łamach magazynu ukaże się także wywiad z grupą Enchant.

1 komentarz: