Napisała: Milena "Lady Stoner" Barysz
Przetaczanie alkoholu do krwi za pomocą
kroplówki nie jest niczym oczywistym. Death
Denied alkoholową transfuzją zaskakuje wielokrotnie. Panowie swoim pierwszym
longplayem robią psikusa, zaczynając od okładki, kończąc na dwunastym –
ostatnim utworze z płyty...
Death Denied to łódzki zespół, powstały w
2009 roku. Cztery lata później, czterej panowie: śpiewający gitarzysta Gecko, śpiewający basista Vincent, gitarzysta Kiemzo oraz perkusista Wrona - wchodzą do studia by nagrać swój debiutancki, długogrający album. Dzieje się to w warszawskim
Sound Division studio, pod czujnym uchem Filipa „Heinricha” Hałuchy. Filip jest
również odpowiedzialny za mastering nagranego materiału. To co można od nich
usłyszeć to coś z pogranicza southern rock’a i metalu. To amerykańskie,
rock’n’roll’owo – country – bluesowe brzmienie jest w ciekawy i sprytny sposób
przemycone pomiędzy metalowe trzaski.
„Nie oceniaj płyty po okładce” – jeżeli
ktoś z Was ma do tego tendencję, radzę w trybie natychmiastowym się tego
oduczyć. A zwłaszcza, jeżeli chodzi o krążek "Transfuse the Booze". Czarno-biała
grafika, przedstawiająca barczystego, długowłosego harleyowca, któremu koszulka
rozrywa się na ramionach, który ma wyszczerzone zębiska i wściekły wyraz
twarzy, który na głowie ma czapkę z daszkiem i rogami bawoła, który lewą dłoń
ma ułożoną w gest - rozpowszechniony przez Ronniego Jamesa Dio, a w prawym ręku
trzyma kroplówkę… którą przetacza się whisky. Nazwa zespołu u góry okładki,
mięśniak na pierwszym planie, dwa pijane diabełki-pod spodem, na chorągwi
głoszącej – "Transfuse the Booze", to wszystko utrzymane w jakby death metalowym stylu,
podświadomie mi mówi, że taką właśnie muzykę usłyszymy. Jest to pierwsza pomyłka
i pierwsze zaskoczenie jakie możemy doświadczyć obcując z tym albumem. Całe zamieszanie dzieje się wokół
dwunastu utworów, które charakteryzuje mocna i szybka perkusja, proste
zdecydowane riffy, wysokotonowe solówki, kruszący twardy bas i southernowy
wokal. Myślę, że w taki sposób w wielkim skrócie można opisać transfuzje
alkoholu przeprowadzaną poprzez Death Denied.
Na wstępie mamy jakby knajpianą pijacką przyśpiewkę „Jack, Jim and Johnny”, idealnie nadającą się na rozgrzewkę i na rozkołysanie towarzystwa. Przy kolejnym – „Lady Liquor” następuje lekkie zwolnienie tempa, ale w żadnym wypadku nie zmniejszenie mocy. „Engines of Enternity”, „The Trampled and The Strong”, „River of Booze”, “The Morning After”, “The Devil I Know”, “The Ballad of Gerard B.” – każdy z nich inny, w każdym podkreślone jest co innego, ale łączy je smacznie wyciągnięty do przodu bas, wysokie góry krótszych, bądź dłuższych wstawek gitary solowej i prosta, zmuszająca do wystukiwania dłonią taktu, gitara rytmiczna. Jest też „Tumbleweeds” w którym mogą pojawić się pewne wątpliwości czy to aby na pewno pochodzi z tej samej track listy. Wokal też jest łagodniejszy ale gitary a zwłaszcza solówka upewnia nas, ze tak, to dalej jest Death Denied. Znajdą się tez ciekawe wstawki żeńskiego wokalu, ale w odpowiedniej ilości, nie za dużo i nie za mało. Przedostatnia instrumentalna kompozycja „Modul” zapowiada, że koniec jest blisko. I to dosłownie. Kolejnym zaskoczeniem jest „Dyin’Time” będący ostatnim numerem na płycie. Zaczyna się zupełnie przewidująco dla tego albumu. Dalej, zdaje się też być wszystko w normie. Aż nagle, mniej więcej w ostatniej minucie pojawia się klawisze. Delikatnie stonowany dźwięk, kończący całą zabawę z transfuzją alkoholu.
Został jeszcze kawałek nr 9 –
„Moonshine Healing”. Chyba po raz pierwszy byłam zaskoczona w stopniu nie do
opisania. Przesłuchując cały "Moonshine" odpaliłam go raz jeszcze, sprawdziłam
kilka razy - czy aby na pewno nie wdarło mi się nic z zewnątrz. Wyglądało na
to, że nie. Pomiędzy tym wszystkim co nawyprawiali chłopaki z Łodzi, pomiędzy
klimatami przy jakich są w zwyczaju bawić się, biesiadować i skandować
długowłosi, umięśnieni brodacze z południowej części Stanów, słyszymy dźwięki
akustyczne. Twardziele odpoczywają. Gitary elektryczne i bas zastępuje gitara
akustyczna, zamiast perkusji słychać djembe albo kongi, a rytm nadają marakasy. Do
tego spokojny męsko wokal z damskim suportem.
Podsumowując to co wydarzyło się na
"Transfuse the Booze" – chyba jeszcze żaden zespół nie zaskoczył mnie tak bardzo.
Jest to jedna z dziwniejszych płyt jakie miałam okazję usłyszeć. Zamysł
jest strasznie dziwny i raczej nieprawdopodobny. Jednocześnie ta odwaga i chęć
łączenia skrajności urzeka i przekonuje do siebie. Album ten trzeba
kilkakrotnie przesłuchać, żeby uwierzyć w to co tam się dzieje. Udana próba
sięgnięcia do korzeni southtenu i jednocześnie zgrabne wplątanie w to
rasowego, klasycznego metalu. Debiut, zdecydowanie zasługujący na uwagę. Myślę,
że nie tylko do mojego słownika na stałe wejdzie zwrot „zaskoczyłeś mnie jak Death Denied!”. Ocena: 8,5/10
W ogóle ich nie znałam :)
OdpowiedzUsuń