sobota, 9 sierpnia 2014

The Who - Quadrophenia Live In London (2014)


Ze specjalną dedykacją dla Wojtka, dzięki któremu kilka lat temu na nowo odkryłem The Who...

Koncertowa wersja jednego z najwspanialszych albumów w historii nie tylko brytyjskiej grupy The Who, ale także całej muzyki rockowej zrealizowana z okazji czterdziestej rocznicy jego wydania. To na motywach tego właśnie albumu powstał bardzo dobry, choć mocno już zapomniany film Franka Roddama pod tym samym tytułem z 1979 roku. 8 lipca 2013 na Wembley Arena udokumentowano ten niezwykły album w nowej, koncertowej wersji i wydano go 9 czerwca tego roku...

Pete Townshend oraz Roger Daltrey od lat tworzą grupę The Who właściwie we dwóch, a koncerty grają z różnymi muzykami sesyjnymi. Także na potrzeby ówczesnej (ostatniej jak dotychczas trasy) zebrali różnych muzyków, którzy spisali się znakomicie. Na zapisie tego niezwykłego koncertu możemy zobaczyć i usłyszeć młodszego brata Pete'a i również gitarzystę Simona oraz basistę Pino Palladino, perkusistę Scotta Devoursa oraz klawiszowców Franka Simesa, Johna Corey'a i Lorena Golda, a także grających na rogach Dylana Harta i Reggie'ego Grishama. Ponadto z zaświatów na chwilę pojawiają się nie żyjący już muzycy tej grupy, czyli legendarny Keith Moon i znakomity basista John Entwistle. W jaki sposób? O tym nieco później.

Oprócz całej "Quadrophenii" znalazło się na niej także sześć innych kompozycji The Who, wówczas zagrano bowiem jeszcze: "Pinball Wizard" z równie kultowego "Tommy'ego", "Who Are You" z albumu pod tym samym tytułem (i ostatniego zrealizowanego z perkusistą Keithem Moonem), dwa numery z "Who's Next", a mianowicie "Baba O'Reilly" i "Won't Get Fooled Again", "You Better You Bet" z "Face Dances" z 1981 roku (pierwszego z dwóch na którym na perkusji zagrał Kenney Jones) oraz "Tea & Theatre" z albumu "Endless Wire" nagranego (w dwadzieścia cztery lata po ostatnim albumie Brytyjczyków "It's Hard" z 1982 roku), czyli w chwili obecnej osiem lat temu.
Brzmienie tej płyty jest bardzo dobre, potężne, przyjemne i sterylne, dopracowane w najmniejszym szczególe, a także zachowujące brzmienie oryginalnych utworów i jednocześnie je dość mocno uwspółcześniając. Choć z oryginalnego składu grupy zostali już tylko dwaj muzycy, obecni i przeważnie sesyjni muzycy fantastycznie wpisali się w klimat i spełnili powierzone im role. Daltrey nie ma już tego głosu co kiedyś, brakuje mu tej charakterystycznej delikatności, jest bardziej chropawy i zdecydowanie niższy. Mimo to, jest w doskonałej formie, może nawet bardziej zadziorny niż w oryginalnych wersjach, co nadaje im dodatkowo nie tyle nowszego, ile jeszcze ciekawszego, ostrzejszego charakteru.


Dwu dyskowy, trwający ponad dwie godziny koncert otwiera "I Am the Sea", który w nowej wersji jest jeszcze bardziej przejmujący niż w oryginale, także dlatego, że przywołuje się w nim wszystkie najważniejsze fragmenty "Quadrophenii", przez chwilę słychać w nim fragmenty z "Tommy'ego" i na samym końcu "My Generation" - pierwszego przeboju grupy. Morski wstęp do płyty stał się fantastyczną koncertową uwerturą, a ta przechodzi w kapitalny i odrobinę mocniejszy niż w oryginale "The Real Me". Przepięknie wypada też "Quadrophenia", czyli utwór tytułowy, który w nowej wersji uzyskał jeszcze głębszy wymiar, a klawisze i orkiestracje cudnie się w niej uwypukliły. Nową jakość uzyskał tez utwór "Cut My Hair", który zabrzmiał naprawdę świetnie: mocniej i melancholijniej zarazem. Również starszy Daltrey znakomicie w nim zaśpiewał, nieco ciężej i niżej, ale absolutnie porywająco. Po nim "The Punk and the Godfather", jeden z najlepszych momentów "Quadrophenii". Nowa wersja także wypada tutaj po prostu znakomicie. Lżejszy "I'm One" w nowej wersji z kolei wypada przepięknie. Harmonijki i tym razem starszy głos Pete'a Townshenda nadają mu niesamowity bluesowy wręcz charakter.

"The Dirty Jobs" zawiera tutaj wokal Simona Townshenda (w oryginale śpiewał go Pete) i poradził sobie znakomicie. Następnie pojawia się rewelacyjna wersja "Helpless Dancer", tutaj także starszy głos Daltreya nadał mu niesamowitego, nieco innego niż w oryginale wydźwięku. Niesamowicie wypada "Is It In My Head?" z bardziej melancholijnym brzmieniem (jakby miało ono podkreślać przemijalność i tragedię głównego bohatera "Quadrophenii" oraz upływ czasu w historii zespołu). Przedostatnim na pierwszym dysku jest "I've Had Enough, jeden z moich najbardziej ulubionych momentów tego albumu The Who. Nowa wersja jest także bardzo udana, odrobinę szybsza i znów starszy wokal nadał mu zupełnie inny, chciałoby się powiedzieć doskonalszy, bardziej właśnie zadziorny charakter. Na zakończenie "5:15" z udziałem oryginalnego basisty grupy, Entwistle'a, który swoją genialną basową solówkę zagrał występując na ekranie. Nikt inny nie mógłby jej zagrać, ten znakomity utwór po prostu musiał zawierać oryginalne nagranie linii basu. I co tu dużo kryć, także ten numer wypadł w wersji czterdzieści lat później znakomicie. W dodatku ta koncertowa wersja trwa niemal dwanaście minut zamiast pięciu - coś fenomenalnego!


Część drugą otwiera "Sea and Sand", ta również zyskała bardziej melancholijny, bluesowy charakter, ale tak jak moim zdaniem był to jeden ze słabszych momentów "Quadrophenii" tak koncertowo także jest tym jednym ze słabszych. Po nim następuje "Drowned" w pięknej, jeszcze żywszej wersji, w której starszy głos Daltreya jeszcze lepiej wpasował się w melodię. Perełką jest "Bell Boy", w której zaśpiewał tak jak w oryginale Keith Moon. Wręcz nie mogłoby być inaczej. Cudowna to wersja, także dlatego że składa przez wykorzystanie oryginalnej ścieżki wokalnej Moona, hołd temu wybitnemu i przedwcześnie zmarłemu perkusiście. Niesamowicie wyszedł też "Doctor Jimmy", jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów The Who z tej płyty. Nieco szybsza, ale nie tracąca nic ze swojego piękna i charakterystycznej podniosłości. Płynne przejście wraz z radością rozentuzjazmowanego tłumu do instrumentalnego "The Rock", który także nic nie stracił na swoim pięknie, a nawet zyskał dodatkowy ciężar. Na koniec nie mogło oczywiście zabraknąć "Love Reign O'er Me" wieńczącego oryginalną rock operę grupy The Who. Ten również wypadł znakomicie, jeszcze bardziej melancholijnie niż w oryginale, ale tak samo przejmująco.

Druga połowa drugiej płyty, to wspomniane już utwory pochodzące z innych płyt The Who, zarówno tych równie ważnych i kultowych, jak i tych będących już mniej pamiętanych. Tę część płyty rozpoczyna "Who Are You". Jego nowsza wersja jest jeszcze żywsza od oryginalnej, ale na mnie nigdy nie wywierała specjalnego wrażenia. Podobnie jest z "You Better You Bet". To znakomity utwór, mimo tego, że został już zrealizowany bez Moona, a ze schyłkowym okresem The Who z lat 80 nigdy nie było mi po drodze (może najwyższa pora, żeby zbadać płyty z Kenney'em nieco dokładniej?). Po niej wskakuje jeden z największych hitów Brytyjczyków, czyli "Pinball Wizard" z równie kultowego co "Quadrophenia", "Tommy'ego" nie bez powodu uznawanego za pierwszą ważną rock operę.  Nowa wersja tegoż także wypada znakomicie, nieco potężniej, ale zachowując piękno oryginału i kapitalnej wersji koncertowej z Leeds. Świetnie wypada "Baba O'Reilly", która w lekko uwspółcześnionej wersji także nic nie straciła. Tego utworu po prostu się zepsuć nie da. Podobnie jest z "Won't Get Fooled Again" z tej samej płyty. Absolutny klasyk, który zawsze będzie wywoływać dreszcz na plecach. Na samo zakończenie, "Tea & Theathre" czyli akustyczna perełka z powrotu studyjnego grupy "Endless Wire", który jak dotychczas nie doczekał się następcy.

The Who udowadnia, że mimo upływu lat wciąż są wielkim zespołem. Nie jest to koncert z cyklu "banda staruszków odegra kilka kawałków i się ośmieszy". Niemal w ogóle nie odczuwa się tutaj faktu, że to zespół, który właśnie kończy pięćdziesiąt lat. Townshend i Daltrey są w znakomitej formie i nie tylko nadal czują swoją muzykę, ale także z tą samą energią i świeżością co w latach świetności potrafią zagrać z ogromną werwą i wciąż zachwycać. Nawet jeśli, planowana z okazji pięćdziesięciu lat istnienia trasa będzie ostatnia; nawet jeśli nigdy już nie wydadzą studyjnego albumu (choć podobno następca krążka z 2006 roku i ponoć również studyjne pożegnanie powstaje) nie można zaprzeczyć, że The Who było i jest legendą. Zespołem absolutnie fenomenalnym i zachwycającym, takim który jeszcze długo będzie poruszał do głębi świetnymi utworami, cudownym brzmieniem i niesamowitą energią. Bez oceny


2 komentarze: