Po trzech latach od niezłego, debiutanckiego "Blood of the Prophets" Bogusław Balcerak ze swoim zespołem, kontynuuje podróż w zaświaty. Po przyjrzeniu się chrześcijaństwu nadszedł czas na mitologię nordycką. Podobnie też jak na poprzednim albumie, grupę z Warszawy wsparła plejada nazwisk znanych z zagranicznej muzyki metalowej. Czy i tym razem powstał album udany?
Najnowszy album od poprzednika jest krótszy o około osiem minut, ale od pierwszej sekundy słychać, że jest zrealizowany z tym samym, dopracowanym i epickim rozmachem. Warszawiaków, jak wspomniałem, ponownie wsparli goście, których nazwiska potrafią przyciągnąć uwagę do tego krążka jeszcze mocniej. Ponownie pojawia się Göran Edman, Carsten "Lizard" Schulz oraz Mark Boals. Są też nowe, mniej kojarzone nazwiska: Fererico Cordera, Ricky Wychovaniec oraz znany z Masterplan, Epysode czy At Vance, Rick Altzi.Okładkę zaś przygotował Carl-André Beckston, który zajmował się też grafiką do między innymi obu płyt Twins Crew, "Tabula Rasa" Bloodbound, dwóch płyt Seventh Wonder czy do drugiego wydawnictwa Forcentury.
Płytę otwiera melodyjny "Passage to the Other Side". Nie należy się jednak spodziewać fajerwerków, jest bardzo sprawnie, surowo i jednocześnie nowocześnie. Następujący po nim "Gates Of Valhalla" jest jeszcze ciekawszy. Mocno nawiązuje się tutaj do progresywnego grania (zagrywki na gitarze), epickiego szlifu wczesnego Helloween, Edguy czy Avantasii, a nawet do Iced Earth. Trzecim numerem jest "metalowy manifest", czyli utwór zatytułowany "We Came to Rock". Tu także wyraźnie nawiązuje się do klasyków power metalu, jednakże nie jest to na szczęście na zasadzie "kopiuj i wklej", bo całość przyprawiono o modne dziś w power metalu, neoklasyczne elementy co dodało świeżości i polotu. Bardzo dobrze wypada rozbudowany, melodyjny "Mirrored Eyes". To jeden z lepszych numerów na płycie, mimo że ponownie nie ma w nim niczego zaskakującego, dźwięki są znane każdemu fanowi power metalu, ale rzadko już teraz słyszy się je zagrane z takim zaangażowaniem i wyczuciem.
"Judgment Day" to także jeden z ciekawszych i zarazem najszybszych numerów na płycie. Odrobinę ostrzejszy od poprzedników, z kapitalną atmosferą i znakomitym, chropawym wokalem Altziego. Niemal ośmiominutowy, balladowy "Lost Again" jest najdłuższym kawałkiem i także tutaj możemy usłyszeć progresywne i neoklasyczne szlify. Całość brzmi bardzo, bardzo znajomo, ale przy tak dobrym wykonaniu nie można mieć do tego żalu. Udało się tutaj znakomicie wyważyć "pokłady cukru" i "światełka z zapalniczek" oraz nadmiernie nie rozwlec warstw muzycznych, co niestety w takich numerach zdarza się już niezwykle rzadko. Niektórym może nawet skojarzyć się ten numer z lżejszymi (balladowymi właśnie) numerami Dream Theater z dwóch ostatnich płyt. Znakomity jest kolejny kawałek, dość ciężki i mroczny, a przy tym dość melodyjny i ciężki "Deadnight Serenade". Tu nawet można mieć skojarzenia z nieodżałowanym Dio.
Zbliżając się prawie do końca, zachodzimy do "House Of Pain", w którym śpiewający Wychovaniec może przypominać młodego Kiskego. Nieco wolniejszy od poprzednich, ale niepozbawiony ostrych i melodyjnych fragmentów, a przy tym dość skoczny, trochę właśnie w duchu wczesnego Helloween czy Iron Savior. Trochę na przekór nordyckiemu tytułowi i tematyce wracamy na ziemię i w dodatku cofamy się w czasie do Pompej. O nich opowiada, jeden z najlepszych na płycie, numer dziewiąty. Znów jest ciężej i szybciej, ponownie jednak nie brakuje melodii i podniosłego klimatu. Ponownie brzmi to też znajomo, ale mimo to świeżo. Finałowy "War Memorial" trwa prawie siedem minut (bez trzydziestu sekund) będąc drugim najdłuższym numerem na płycie, średnia długość utworów bowiem zawiera się w czasie czterech/pięciu minut. Marszowe tempo nie przeszkadza w kolejnej porcji melodyjnych gitar, podniosłego klimatu i jeszcze jednej porcji doskonale znanych, także wokalnych zagrywek.
W żadnym wypadku nie jest to płyta odkrywcza. Dużą zaletą jednak stołecznego Crylord jest umiejętność łączenia progresywnych szlifów z neoklasyką i power metalem, co wychodzi im z polotem i ogromną świeżością. Zagraniczni goście, w tym przede wszystkim, wokaliści każdemu z utworów nadali własny i charakterystyczny rys, chociaż miło by było usłyszeć na tej płycie także polskich wokalistów. Pierwsza płyta mogła też wydać się jeszcze trochę niedopracowana, jakby nie do końca przemyślana i chropawa, ale tutaj brzmienie jest bardzo przyjemne i mimo obranego gatunku, bardzo lekkie. Crylord po raz kolejny udowadnia, że polski zespół może zrealizować płytę na światowym poziomie, z dopracowanym brzmieniem i mimo odgrzewania znanych patentów z ogromną świeżością i pomysłem na własne granie. Wielkiego zachwytu na pewno nie będzie, ale zdecydowanie warto poświęcić im trochę czasu i sięgnąć po tę płytę, zwłaszcza, że jest jeszcze lepsza od swojej poprzedniczki. Ocena: 7,5/10
Ale mi się seria "ciężka" trafiła w tej sesji czytelniczej ;)
OdpowiedzUsuńZdarza się i tak ;)
Usuń