Obok takich grup jak Marillion, Pendragon czy Arena, IQ jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów grających rocka neoprogresywnego. Być może nie przez wszystkich jest to grupa kojarzona, ale nie zmienia to faktu, że jest ikoną. IQ jako nieliczny w tym nurcie i w ogóle progresywnego grania potrafi zachować fantastyczną formę i niezwykłą świeżość. I choć trudno w to uwierzyć, "The Road of Bones" to ich dopiero jedenasty album studyjny...
Po znakomitej płycie 'Frequency" wydanej w 2009 roku, Brytyjczycy ponownie kazali czekać swoim wielbicielom długie pięć lat. Nie ulega jednak wątpliwości, że te lata wyczekiwania nie poszły na marne, bo IQ znów przygotowało płytę, która jest absolutnie fantastycznym i w pełni dopracowanym, wartym czekania i poznania dziełem. Wreszcie IQ choć jest legendą rocka neoprogresywnego z ogromnym wyczuciem i pasją łączy w swojej muzyce nie tylko to, co wyciągnęli z klasycznego progresywnego grania lat 70, ale także nowocześniejszą, cięższą metalową odmianę wypracowaną choćby przez inną bardzo znaną i ważną dla historii grupy, jaką jest Dream Theater. Rozleniwione, eteryczne partie, w twórczości IQ, a zwłaszcza w ostatnich latach intensywnie łączą się z drapieżnymi, ostrymi partiami, które w wyraźny sposób nawiązują do struktur metalowych. Co istotne IQ jak mało który zespół potrafi budować napięcie i żonglować zmianami nastroju, płynnie przechodzić z filmowych, spokojnych pasaży w rozbudowane, bardzo mocne fragmenty, by po chwili z tą samą niezwykłą płynnością znów przejść do wyciszenia. U innych podobne traktowanie kompozycji często brzmi jakby było posklejane, zrobione na siłę czy rozdmuchane do rozmiarów pastiszu, tymczasem w IQ taka sytuacja nie ma miejsca.
Genialnie otwierający płytę, potężny trwający siedem i pół minuty "From the Outside In" potwierdza to, co zostało powiedziane wyżej. Mroczna atmosfera budowana ciężkim riffem i wtórującym mu klawiszem. Środkowa, zwolniona, ale wciąż niepokojąca partia poprzedza zaś kolejną porcję niebanalnego, w dodatku bardzo melodyjnego uderzenia. Drugą kompozycją na płycie jest odrobinę dłuższy, bo trwający osiem i pół minuty utwór tytułowy. Ten otwiera wyciszona, wietrzna partia wstępna, która rozwija się powoli, niepokojąco i sennie, a przy tym bardzo filmowo. Genialnie brzmi na tym tle wokal Petera Nichollsa, który wręcz zdaje się szeptać słuchaczom do ucha. Około trzeciej minucie utwór delikatnie przyspiesza, wciąż jednak jest spokojnie. Pulsujący bas, orientalne zagrywki klawiszy i pochodowa perkusja fantastycznie buduje napięcie i oplata niepokojącą atmosferą. I właśnie wtedy, nieoczekiwanie przy końcu następuje kapitalne mocniejsze rozwinięcie całości, z fantastycznym niemal orkiestrowym tłem, szybką perkusją i ciężkimi riffami.
W kolejnym, ponad dziewiętnastominutowym "Without Walls" również zaczynamy lekkimi, spokojnymi, wietrznymi dźwiękami, które usypiają naszą czujność i lekko kołyszą. Następnie, równie nieoczekiwanie jak w poprzednim numerze, pojawia sie fantastyczne cięższe pochodowe rozwinięcie, tak pełne emocji i niesamowitych dźwięków, że jestem przekonany, że wiele zespołów, nawet pokroju Dream Theater, wciąż mogłoby wiele się nauczyć od IQ. To jeden z nielicznych tak długich numerów progresywnych w ostatnich latach, które wzbudził u mnie tak silne emocje, dreszcze i poczucie wszechogarniającego niepokoju. Kosmiczne, eteryczne zwolnienie w środkowej części przerywa szybki fragment, a następnie genialnie rozwija się do kolejnej zmiany nastroju, ponownie lekkiego, usypiającego. I właśnie wtedy, znów następuje przyspieszenie, pulsujące, mroczne i zarazem zachwycające swoim ogromem, epickością. A to jeszcze nie jest koniec utworu! Gitarowo-klawiszowy pasaż z chórami i dalsza wokalna opowieść Nichollsa jest niczym roller coaster, w którym jest miejsce na ponowne bombastyczne w formie zwolnienie i powtórzenie początkowych, wyciszonych fragmentów. Wprost wzruszający jest ten utwór, istne piękno, w którym nawet na moment nie ma poczucia znudzenia czy nadmiernego rozciągnięcia warstwy muzycznej.
Po nim następuje, krótki bo około sześciominutowy "Ocean". W nim ponownie witają nas dźwięki lekkie, eteryczne, chciałoby się powiedzieć identyczne z poprzednim początkiem, a mimo to znów od samego początku przykuwające uwagę. Potem znów delikatnie całość przyspiesza, ale pozostajemy w tonach kołyszących, przywodzących trochę na myśl klimaty Pink Floyd. Na koniec zaś jeszcze jedna, długa i solidnie rozbudowana kompozycja, dwunastominutowa suita "Until The End". Fantastyczny, bardzo ciemny filmowy wstęp przywodzący na myśl apokaliptyczną scenerię. Gęsta atmosfera za wszelką cenę znów chce porwać słuchacza ze sobą, pojawiają się tu nawet dalekie echa Led Zeppelin. Nagle, przerwanie... i uderzają potężnym wręcz Purplowskim klawiszem, ostrym riffem gitary i warstwą wciągającej melodii. Jeśli w tym momencie nie będziecie zbierać swojej szczęki z podłogi, to zupełnie nie znacie się na muzyce. To ponad pięćdziesiąt minut orgazmu i progresywnej jazdy bez jakiejkolwiek trzymanki.
Powiedziałem: koniec? Nic bardziej mylnego! Jest przecież (w edycji limitowanej) jeszcze jedna płyta, trwająca raptem cztery minuty mniej, zawierająca sześć dodatkowych utworów. Nawet jeśli są to tylko odrzuty z sesji nagraniowej tego albumu, niewykorzystanymi pomysłami czy wręcz szkicami to wiele zespołów chciałoby mieć takie odrzuty i szkice na swoich płytach, bo i tu dostajemy niesamowite wręcz perełki. Pierwszą z nich jest ośmiominutowy "Knucklehead", która zaczynają lekkie, brzmiące jakby taniec szamana dźwięki, przepięknie przechodzące w akustyczną gitarę, która już po chwili zostaje skontrastowana ze ścianą potężnego uderzenia, w którym zostajemy już praktycznie do samego końca. Gęsta atmosfera i niepokój to wytyczne tego niezwykłego numeru. Wprawni słuchacze wychwycą tu nawet nawiązania do naszego Riverside, choć w przypadku IQ to zdecydowanie jest nawiązanie przypadkowe. Po nim zaledwie czterominutowa "1312 Overture" będąca szkicem lub odrzutem introdukcji do pierwszego krążka. Operowe chóry, dzwony, orkiestra przeciąga smykami i epicka pulsacja gitar, klawiszy i perkusji przywodząca wręcz na myśl drugą płytę UFO. Istny wehikuł czasu i magia w stanie czystym.
Trzecia kompozycja to trwająca ponad dwanaście minut suita "Constellations". Fantastyczny początek, wyjęty niczym z jakiegoś szpiegowskiego thrillera. Lekkie pulsacje talerzy i klawiszy, poprzedzone szybszymi uderzeniami, obecnością chóru i płynne przejście w dużo spokojniejszy, bardziej melodyjny fragment. Ten utwór jest takim słabym ogniwem, nie jest zły, ale po takim początku jaki otrzymujemy wolniejszy moment już nie zaskakuje, jest ich w pewnym momencie aż za dużo, a szybsze rozwinięcie następuje dopiero na chwilę w finale. Następny w kolejce utwór "Fall And Rise" ponownie zabiera nas w spokojniejsze, eteryczne i wyciszające rejony. Kolejnym, genialnym numerem (z ogromnym potencjałem na singiel i wideoklip) jest bardzo mroczny "Ten Million Demons" oparty na kapitalnym klawiszu. W pamięci na pewno odnajdzie się świetny "Vincent Price" Deep Purple z zeszłorocznej, udanej płyty "Now What?!". Atmosfera mroku i niepokoju sięga tutaj niemal zenitu, a wcale nie jest to najszybszy numer na płycie! Po nim zaś niemal jedenastominutowy finał w utworze zatytułowanym "Hardcore". Pod bardzo mylącym tytułem kryje się kompozycja, która zaczyna się od elektroniki, a następnie przechodzi w kolejne potężne przyspieszenie, znów jakby utrzymane w duchu Deep Purple. Nie, nie kopiują tutaj w żaden sposób Purpli, legenda legendzie tego nie robi. Po porcji wyciszenia, otrzymujemy znów mroczne, bardzo dobre wręcz filmowe wejścia, które po chwili ponownie rozwiewają się w dźwięki wyciszone, by po chwili delikatnie przyspieszyć w Pink Floydowym stylu. Po prostu piękno.
IQ nie musi niczego udowadniać, nie sili się też na żadne rewolucje. Ich muzyka, zwłaszcza ta zaprezentowana na tegorocznym albumie, to propozycja nie tylko bazująca na silnych emocjach, ale także dla wszystkich tych wielbicieli progresywnego grania, w którym traktuje się słuchacza w sposób poważny. Nie serwuje się tutaj półproduktu, cyrkowych popisów czy rozbuchanego do hipertroficznych rozmiarów czegoś, w czym połowa to ozdobniki i niepotrzebne dźwięki. IQ nagrało album absolutnie fenomenalny, wciągający i bardzo przemyślany. Nie jestem pewien czy to ich najlepszy album w ponad trzydziestoletniej karierze, ale z całą pewnością jest to najlepszy progresywny album tego roku.
Ocena płyty podstawowej: 10/10 !
Ocena płyty bonusowej: 8/10
Ocena ogólna: 9/10
Genialnie otwierający płytę, potężny trwający siedem i pół minuty "From the Outside In" potwierdza to, co zostało powiedziane wyżej. Mroczna atmosfera budowana ciężkim riffem i wtórującym mu klawiszem. Środkowa, zwolniona, ale wciąż niepokojąca partia poprzedza zaś kolejną porcję niebanalnego, w dodatku bardzo melodyjnego uderzenia. Drugą kompozycją na płycie jest odrobinę dłuższy, bo trwający osiem i pół minuty utwór tytułowy. Ten otwiera wyciszona, wietrzna partia wstępna, która rozwija się powoli, niepokojąco i sennie, a przy tym bardzo filmowo. Genialnie brzmi na tym tle wokal Petera Nichollsa, który wręcz zdaje się szeptać słuchaczom do ucha. Około trzeciej minucie utwór delikatnie przyspiesza, wciąż jednak jest spokojnie. Pulsujący bas, orientalne zagrywki klawiszy i pochodowa perkusja fantastycznie buduje napięcie i oplata niepokojącą atmosferą. I właśnie wtedy, nieoczekiwanie przy końcu następuje kapitalne mocniejsze rozwinięcie całości, z fantastycznym niemal orkiestrowym tłem, szybką perkusją i ciężkimi riffami.
W kolejnym, ponad dziewiętnastominutowym "Without Walls" również zaczynamy lekkimi, spokojnymi, wietrznymi dźwiękami, które usypiają naszą czujność i lekko kołyszą. Następnie, równie nieoczekiwanie jak w poprzednim numerze, pojawia sie fantastyczne cięższe pochodowe rozwinięcie, tak pełne emocji i niesamowitych dźwięków, że jestem przekonany, że wiele zespołów, nawet pokroju Dream Theater, wciąż mogłoby wiele się nauczyć od IQ. To jeden z nielicznych tak długich numerów progresywnych w ostatnich latach, które wzbudził u mnie tak silne emocje, dreszcze i poczucie wszechogarniającego niepokoju. Kosmiczne, eteryczne zwolnienie w środkowej części przerywa szybki fragment, a następnie genialnie rozwija się do kolejnej zmiany nastroju, ponownie lekkiego, usypiającego. I właśnie wtedy, znów następuje przyspieszenie, pulsujące, mroczne i zarazem zachwycające swoim ogromem, epickością. A to jeszcze nie jest koniec utworu! Gitarowo-klawiszowy pasaż z chórami i dalsza wokalna opowieść Nichollsa jest niczym roller coaster, w którym jest miejsce na ponowne bombastyczne w formie zwolnienie i powtórzenie początkowych, wyciszonych fragmentów. Wprost wzruszający jest ten utwór, istne piękno, w którym nawet na moment nie ma poczucia znudzenia czy nadmiernego rozciągnięcia warstwy muzycznej.
Po nim następuje, krótki bo około sześciominutowy "Ocean". W nim ponownie witają nas dźwięki lekkie, eteryczne, chciałoby się powiedzieć identyczne z poprzednim początkiem, a mimo to znów od samego początku przykuwające uwagę. Potem znów delikatnie całość przyspiesza, ale pozostajemy w tonach kołyszących, przywodzących trochę na myśl klimaty Pink Floyd. Na koniec zaś jeszcze jedna, długa i solidnie rozbudowana kompozycja, dwunastominutowa suita "Until The End". Fantastyczny, bardzo ciemny filmowy wstęp przywodzący na myśl apokaliptyczną scenerię. Gęsta atmosfera za wszelką cenę znów chce porwać słuchacza ze sobą, pojawiają się tu nawet dalekie echa Led Zeppelin. Nagle, przerwanie... i uderzają potężnym wręcz Purplowskim klawiszem, ostrym riffem gitary i warstwą wciągającej melodii. Jeśli w tym momencie nie będziecie zbierać swojej szczęki z podłogi, to zupełnie nie znacie się na muzyce. To ponad pięćdziesiąt minut orgazmu i progresywnej jazdy bez jakiejkolwiek trzymanki.
Powiedziałem: koniec? Nic bardziej mylnego! Jest przecież (w edycji limitowanej) jeszcze jedna płyta, trwająca raptem cztery minuty mniej, zawierająca sześć dodatkowych utworów. Nawet jeśli są to tylko odrzuty z sesji nagraniowej tego albumu, niewykorzystanymi pomysłami czy wręcz szkicami to wiele zespołów chciałoby mieć takie odrzuty i szkice na swoich płytach, bo i tu dostajemy niesamowite wręcz perełki. Pierwszą z nich jest ośmiominutowy "Knucklehead", która zaczynają lekkie, brzmiące jakby taniec szamana dźwięki, przepięknie przechodzące w akustyczną gitarę, która już po chwili zostaje skontrastowana ze ścianą potężnego uderzenia, w którym zostajemy już praktycznie do samego końca. Gęsta atmosfera i niepokój to wytyczne tego niezwykłego numeru. Wprawni słuchacze wychwycą tu nawet nawiązania do naszego Riverside, choć w przypadku IQ to zdecydowanie jest nawiązanie przypadkowe. Po nim zaledwie czterominutowa "1312 Overture" będąca szkicem lub odrzutem introdukcji do pierwszego krążka. Operowe chóry, dzwony, orkiestra przeciąga smykami i epicka pulsacja gitar, klawiszy i perkusji przywodząca wręcz na myśl drugą płytę UFO. Istny wehikuł czasu i magia w stanie czystym.
Trzecia kompozycja to trwająca ponad dwanaście minut suita "Constellations". Fantastyczny początek, wyjęty niczym z jakiegoś szpiegowskiego thrillera. Lekkie pulsacje talerzy i klawiszy, poprzedzone szybszymi uderzeniami, obecnością chóru i płynne przejście w dużo spokojniejszy, bardziej melodyjny fragment. Ten utwór jest takim słabym ogniwem, nie jest zły, ale po takim początku jaki otrzymujemy wolniejszy moment już nie zaskakuje, jest ich w pewnym momencie aż za dużo, a szybsze rozwinięcie następuje dopiero na chwilę w finale. Następny w kolejce utwór "Fall And Rise" ponownie zabiera nas w spokojniejsze, eteryczne i wyciszające rejony. Kolejnym, genialnym numerem (z ogromnym potencjałem na singiel i wideoklip) jest bardzo mroczny "Ten Million Demons" oparty na kapitalnym klawiszu. W pamięci na pewno odnajdzie się świetny "Vincent Price" Deep Purple z zeszłorocznej, udanej płyty "Now What?!". Atmosfera mroku i niepokoju sięga tutaj niemal zenitu, a wcale nie jest to najszybszy numer na płycie! Po nim zaś niemal jedenastominutowy finał w utworze zatytułowanym "Hardcore". Pod bardzo mylącym tytułem kryje się kompozycja, która zaczyna się od elektroniki, a następnie przechodzi w kolejne potężne przyspieszenie, znów jakby utrzymane w duchu Deep Purple. Nie, nie kopiują tutaj w żaden sposób Purpli, legenda legendzie tego nie robi. Po porcji wyciszenia, otrzymujemy znów mroczne, bardzo dobre wręcz filmowe wejścia, które po chwili ponownie rozwiewają się w dźwięki wyciszone, by po chwili delikatnie przyspieszyć w Pink Floydowym stylu. Po prostu piękno.
IQ nie musi niczego udowadniać, nie sili się też na żadne rewolucje. Ich muzyka, zwłaszcza ta zaprezentowana na tegorocznym albumie, to propozycja nie tylko bazująca na silnych emocjach, ale także dla wszystkich tych wielbicieli progresywnego grania, w którym traktuje się słuchacza w sposób poważny. Nie serwuje się tutaj półproduktu, cyrkowych popisów czy rozbuchanego do hipertroficznych rozmiarów czegoś, w czym połowa to ozdobniki i niepotrzebne dźwięki. IQ nagrało album absolutnie fenomenalny, wciągający i bardzo przemyślany. Nie jestem pewien czy to ich najlepszy album w ponad trzydziestoletniej karierze, ale z całą pewnością jest to najlepszy progresywny album tego roku.
Ocena płyty podstawowej: 10/10 !
Ocena płyty bonusowej: 8/10
Ocena ogólna: 9/10
Recenzja napisana dla magazynu Heavy Metal Pages. Na łamach kolejnego numeru ukaże się także obszerny wywiad z zespołem.
Kawał dobrej muzyki. :)
OdpowiedzUsuńpół dnia tu spędziłam dziś, naczytałam się, nasłuchałam. :D dzięki :)