Czternasty album studyjny niemieckiej legendy jest trzecim zrealizowanym z Markiem Tornillo. Razem z nim Accept po raz kolejny dowodzi, że jest w znakomitej formie, podobnie bowiem jak dwa poprzednie tak i ten jest nagrany z tym samym impetem i z tą samą mocą. Po "Krwi narodów" i po bitwie pod "Stalingradem" przyszedł czas na "Ślepą Furię"...
Płytę otwiera "Stampede", który jest świetnym i naprawdę mocnym otwieraczem. Ostre gitary, szybkie tempo i wokal Tornilla w najlepszej formie. Blisko temu utworowi do amerykańskich kolegów z Overkilla, którzy nie tak dawno znów zaskoczyli wysoką formą. Po znakomitym wrażeniu pierwszego kawałka pojawia się równie udany, nieco wolniejszy, "Dying Breed" mający w sobie całkiem sporo z największych klasyków niemieckiej grupy, wymieniając choćby tylko "Balls to the Wall" do którego dość wyraźnie się tu nawiązuje. Nie zwalniamy tempa w szybkim i melodyjnym, udanym "Dark Side of my Heart", który także raczy nas... dziwnie znanym riffem prowadzącym. Silne wrażenie deja vu nie przeszkadza jednak w przyjemnym odsłuchu, bo brzmienie i energia z jaką numer jest zagrany rekompensuje to uczucie. Ciekawiej wypada, bardzo dobry, epicki "Fall of the Empire" utrzymany w wolnym, wręcz dusznym niemal doomowym, a jednak marszowym tempie.
Przyspieszamy w "Trail of Tears", w którym znów mamy melodyjne riffy i szybkie, charakterystyczne dla Niemców tempo, po którym nie ma wątpliwości z jakim zespołem ma się do czynienia. Kolejnym utworem jest "Wanna Be Free", który otwiera akustyczna gitara, ale dość szybko następuje przyspieszenie. Nawet jeśli to jest ballada, to po Accept nie należy się spodziewać niczego cukierkowego, bowiem i tutaj nie brakuje ostrych riffów, zwartego tempa i przykuwającego uwagę na tym wydawnictwie, intensywnego wykorzystania chórów. Nie jest to może wybitny kawałek, ale wciąż znacznie lepszy od większości spokojniejszych fragmentów wielu metalowych płyt. Płynne przejście do mocnego "200 Years" mającego w sobie coś z... Megadeth. Czytałem w kilku recenzjach, że to jest straszne, że Accept próbuje naśladować grupę Mustaine'a, a Tornillo brzmi w nim jak Dave. Nic bardziej mylnego, nawiązania owszem są słyszalne, ale to naprawdę znakomity utwór. Przebojowy, szybki, melodyjny i przede wszystkim wpadający w ucho. Dodatkwoo znacznie lepszy od tego, co znalazło się na poprzednim albumie Megadeth, czyli "Supper Collider".
Zaraz po nim pojawia się kolejny znakomity kawałek, "Bloodbath Mastermind". Zdecydowanie jeden z najciekawszych na płycie, z kapitalnym riffem prowadzącym i świetnym tempem. Nie mam wątpliwości, że ten kawałek powinien na stałe wskoczyć do setlisty koncertowej Accept, coby po prostu dużo nie mówić, naprawdę kopie w tyłek. Po nim następuje usypiacz czujności z wyraźnym nawiązaniem do Deep Purple (!) i nawet jak przyspiesza czuć w nim ducha brytyjskiej legendy. Spokojnie, to nie jest żaden potwór, ani pseudocover. Hard rockowe inspiracje w "From the Ashes We Rise" po prostu dość mocno przebijają, ale nie oznacza to bynajmniej, że to zły utwór. Mimo, że wcale nie należy do najmocniejszych fragmentów płyty, nie ma się wrażenia że został doklejony i nagrany na siłę. To dobry kawałek, tyle tylko, że nieco mniej poruszający od pozostałych.
Zbliżając się do końca, w przedostatnim utworze, zatytułowanym "The Curse, dla odmiany znów mamy usypiacz czujności, który w dość mroczny sposób zaczyna narastać i po chwili ponownie przyspiesza. Znów jest wolniej, bardziej balladowo, ale bez cukru. Mało tego, pięknie nawiązali w nim do... Ronniego Jamesa Dio. To utwór napisany ewidentnie pod niego i dla niego, a Tornillo bardzo udanie wciela się, tak nie bójmy się tego określenia, w rolę małego wielkiego wokalisty. Ballad także nigdy za wiele, zwłaszcza w takim wykonaniu. Gdybym dodał do tego inne określenie: "owacje na stojąco" byłoby już przesadą, ale nawet w tym jest coś z czym można się zgodzić. Gdyby tegoroczny trybut dla niego składał się z nowo napisanych utworów, a nie coverów, z całą pewnością Accept by się na takiej płycie znalazł. Po znakomitym hołdzie, a przy tym bardzo dobrym numerze, pojawia się kolejny znakomity kawałek. Pędzący "Final Journey" jest melodyjny, szybki i ostry jak brzytwa. Nic dziwnego, że został wybrany na drugi singiel promujący ten album. Tu też puszcza się oczko do fanów, sięgając po muzykę klasyczną i "Moornig Mood" Edvarda Griega. Limitowana wersja zawiera jeszcze jeden utwór, "Thrown to the Wolves". Podobnie jak w "Dying Breed" nawiązuje się w nim do "Balls to the Wall", ponownie tez sięga się po nieco wolniejsze, bardziej marszowe tempo. Mało który zespół potrafi dodatkowy utwór zrobić na poziomie, który dorównuje reszcie płyty, nawet jeśli jest relatywnie słabszy.
Accept nie musi niczego udowadniać, ani nie przeprowadzi już żadnej rewolucji w muzyce metalowej. Podobnie jak Overkill, po raz trzeci dokonali sztuki niemożliwej, wrócili w doskonałej formie i nagrali album, który od początku do końca jest nie tylko równy, ale także naprawdę mocny. To płyta która pokazuje wysoką klasę niemieckiej legendy, ich wybitną formę i to, że druga młodość jaką obecnie przeżywają, przysłużyła się także im. Dowodzi tego również wokal Tornillo, który zadomowił się w Accept i zdecydowanie tchnął w ich granie nową jakość. Nie ma już chyba żadnych wątpliwości, że to najlepsza rzecz jaka mogła przytrafić się tej zasłużonej grupie. Pozostaje tylko życzyć, aby w tej wysokiej formie pozostali jak najdłużej! Ocena: 8/10
Płytę otwiera "Stampede", który jest świetnym i naprawdę mocnym otwieraczem. Ostre gitary, szybkie tempo i wokal Tornilla w najlepszej formie. Blisko temu utworowi do amerykańskich kolegów z Overkilla, którzy nie tak dawno znów zaskoczyli wysoką formą. Po znakomitym wrażeniu pierwszego kawałka pojawia się równie udany, nieco wolniejszy, "Dying Breed" mający w sobie całkiem sporo z największych klasyków niemieckiej grupy, wymieniając choćby tylko "Balls to the Wall" do którego dość wyraźnie się tu nawiązuje. Nie zwalniamy tempa w szybkim i melodyjnym, udanym "Dark Side of my Heart", który także raczy nas... dziwnie znanym riffem prowadzącym. Silne wrażenie deja vu nie przeszkadza jednak w przyjemnym odsłuchu, bo brzmienie i energia z jaką numer jest zagrany rekompensuje to uczucie. Ciekawiej wypada, bardzo dobry, epicki "Fall of the Empire" utrzymany w wolnym, wręcz dusznym niemal doomowym, a jednak marszowym tempie.
Przyspieszamy w "Trail of Tears", w którym znów mamy melodyjne riffy i szybkie, charakterystyczne dla Niemców tempo, po którym nie ma wątpliwości z jakim zespołem ma się do czynienia. Kolejnym utworem jest "Wanna Be Free", który otwiera akustyczna gitara, ale dość szybko następuje przyspieszenie. Nawet jeśli to jest ballada, to po Accept nie należy się spodziewać niczego cukierkowego, bowiem i tutaj nie brakuje ostrych riffów, zwartego tempa i przykuwającego uwagę na tym wydawnictwie, intensywnego wykorzystania chórów. Nie jest to może wybitny kawałek, ale wciąż znacznie lepszy od większości spokojniejszych fragmentów wielu metalowych płyt. Płynne przejście do mocnego "200 Years" mającego w sobie coś z... Megadeth. Czytałem w kilku recenzjach, że to jest straszne, że Accept próbuje naśladować grupę Mustaine'a, a Tornillo brzmi w nim jak Dave. Nic bardziej mylnego, nawiązania owszem są słyszalne, ale to naprawdę znakomity utwór. Przebojowy, szybki, melodyjny i przede wszystkim wpadający w ucho. Dodatkwoo znacznie lepszy od tego, co znalazło się na poprzednim albumie Megadeth, czyli "Supper Collider".
Zaraz po nim pojawia się kolejny znakomity kawałek, "Bloodbath Mastermind". Zdecydowanie jeden z najciekawszych na płycie, z kapitalnym riffem prowadzącym i świetnym tempem. Nie mam wątpliwości, że ten kawałek powinien na stałe wskoczyć do setlisty koncertowej Accept, coby po prostu dużo nie mówić, naprawdę kopie w tyłek. Po nim następuje usypiacz czujności z wyraźnym nawiązaniem do Deep Purple (!) i nawet jak przyspiesza czuć w nim ducha brytyjskiej legendy. Spokojnie, to nie jest żaden potwór, ani pseudocover. Hard rockowe inspiracje w "From the Ashes We Rise" po prostu dość mocno przebijają, ale nie oznacza to bynajmniej, że to zły utwór. Mimo, że wcale nie należy do najmocniejszych fragmentów płyty, nie ma się wrażenia że został doklejony i nagrany na siłę. To dobry kawałek, tyle tylko, że nieco mniej poruszający od pozostałych.
Zbliżając się do końca, w przedostatnim utworze, zatytułowanym "The Curse, dla odmiany znów mamy usypiacz czujności, który w dość mroczny sposób zaczyna narastać i po chwili ponownie przyspiesza. Znów jest wolniej, bardziej balladowo, ale bez cukru. Mało tego, pięknie nawiązali w nim do... Ronniego Jamesa Dio. To utwór napisany ewidentnie pod niego i dla niego, a Tornillo bardzo udanie wciela się, tak nie bójmy się tego określenia, w rolę małego wielkiego wokalisty. Ballad także nigdy za wiele, zwłaszcza w takim wykonaniu. Gdybym dodał do tego inne określenie: "owacje na stojąco" byłoby już przesadą, ale nawet w tym jest coś z czym można się zgodzić. Gdyby tegoroczny trybut dla niego składał się z nowo napisanych utworów, a nie coverów, z całą pewnością Accept by się na takiej płycie znalazł. Po znakomitym hołdzie, a przy tym bardzo dobrym numerze, pojawia się kolejny znakomity kawałek. Pędzący "Final Journey" jest melodyjny, szybki i ostry jak brzytwa. Nic dziwnego, że został wybrany na drugi singiel promujący ten album. Tu też puszcza się oczko do fanów, sięgając po muzykę klasyczną i "Moornig Mood" Edvarda Griega. Limitowana wersja zawiera jeszcze jeden utwór, "Thrown to the Wolves". Podobnie jak w "Dying Breed" nawiązuje się w nim do "Balls to the Wall", ponownie tez sięga się po nieco wolniejsze, bardziej marszowe tempo. Mało który zespół potrafi dodatkowy utwór zrobić na poziomie, który dorównuje reszcie płyty, nawet jeśli jest relatywnie słabszy.
Accept nie musi niczego udowadniać, ani nie przeprowadzi już żadnej rewolucji w muzyce metalowej. Podobnie jak Overkill, po raz trzeci dokonali sztuki niemożliwej, wrócili w doskonałej formie i nagrali album, który od początku do końca jest nie tylko równy, ale także naprawdę mocny. To płyta która pokazuje wysoką klasę niemieckiej legendy, ich wybitną formę i to, że druga młodość jaką obecnie przeżywają, przysłużyła się także im. Dowodzi tego również wokal Tornillo, który zadomowił się w Accept i zdecydowanie tchnął w ich granie nową jakość. Nie ma już chyba żadnych wątpliwości, że to najlepsza rzecz jaka mogła przytrafić się tej zasłużonej grupie. Pozostaje tylko życzyć, aby w tej wysokiej formie pozostali jak najdłużej! Ocena: 8/10
Stary, dobry Accept. Popieram oststanie zdanie Twojego posta. :)
OdpowiedzUsuń