Tę grupę charakteryzuje nietypowe podejście do tematu rocka i metalu progresywnego. Nie ograniczają się tylko do jednego wariantu, ale eksperymentują ze swoją muzyką, definiując ją na nowo i bawiąc się formułą. Każdy z sześciu ich albumów studyjnych jest inny, każdy pokazuje ewolucję tej formacji i każda ma bardzo dużo do zaoferowania słuchaczowi. Także jeśli mówimy o względach estetycznych...
Każdą ich płytę zdobi grafika, która przyciąga wzrok na dłużej. Są niejednoznaczne i bezpośrednio powiązane z zawartością płyty. Przyjrzyjmy się na szybko tylko tym z pełnometrażowych płyt. Na debiutanckim 'Remission" z 2002 roku, szalony koń eksplodujący fioletową posoką zdawał się zapowiadać niezwykły zespół, jeden z najciekawszych i najbardziej pokręconych projektów od dobrych kilku lat. Na fantastycznym "Leviathanie" wydanym w dwa lata później grafika fantastycznie łączyła się z tematyką albumu, konceptem opartym na motywach "Moby Dicka" Melville'a. "Blood Mountain" z 2006 roku wyraźnie nawiązywał genialną grafiką do orientu. Nie ukrywam, że trzygłowy niebieski jeleń nadal naprawdę robi na mnie ogromne wrażenie. Kosmiczna i psychodeliczna okładka jego następcy "Crack the Skye" z 2009 roku, który dla wielu był przepustką do poznania tej grupy, również dodaje jej niezwykłego klimatu i wymiaru. Czy kiedykolwiek zastanawialiście się kim Ci są dwaj dżinowie? Królami i twórcami naszej galaktyki? A może strażnikami największej i niepoznanej tajemnicy wszechświata? Także ta z "The Hunter" wydanego w trzy lata później jest wprost niezwykła. Znów głowa jelenia, tym razem z czterema parami uszu i podwójną szczęką. W dodatku w dwóch różnych wersjach. W dodatku jeleń zdaje się być wykonany z drewna jakby miał przywodzić na myśl naszego turonia. Przerażające i zachwycające jednocześnie. Wreszcie, ta z najnowszej płyty. Wielokolorowy, rozświetlony słoneczny demon niczym z jakiejś psychodelicznej, narkotykowej wizji. Nie znam drugiego zespołu, który w tak kapitalny sposób dbałby o grafikę, która za każdym razem na dzień dobry ryję banię, kopie w tyłek i zachęca do puszczenia ich płyty, do zgłębienia tego, co tym razem chcą nam przekazać.
Jak zapewne większość, poznałem tę grupę przy okazji "Crack the Skye", którą wchłonąłem. Dokopałem się do wcześniejszych i także połknąłem. "The Hunter" sprzed trzech lat z kolei zmasakrował mnie zupełnie. To jeden z najgenialniejszych albumów ostatnich kilku lat, intensywny i wielowarstwowy, taki który w głowie zostaje na bardzo długo. Jego następca, "Once More 'Round The Sun" także potrafi zniewolić i okraść z czasu. Od swojego poprzednika jest dużo lżejszy, ale nie oznacza to, że brakuje na nim ostrych fragmentów czy że nagle spuścili z tonu. Jako się rzekło każdy ich album jest nieco inny. Tu bardziej stawia się na dźwięki niczym z sennego koszmaru, gorącego i pustynnego, aniżeli na ciężar. Utwory nadal są mocno rozbudowane i gęste, wręcz uzależniające, melodyjne, nadal nie rezygnuje się od sludge'owych elementów, które ponownie zostały potraktowane inaczej, tym razem bowiem zostały polane psychodelicznym sosem, nadając całości wrażenie uczestniczenia w szalonym spektaklu, w którym obowiązkowym dodatkiem są halucynogeny i różnego rodzaju dopalacze.
Jedenaście kompozycji, a w każdej tyle pomysłów i kapitalnych rozwiązań, że można by obdarować niejedną grupę, nie tylko parającą się szeroko pojętą progresywą. Odpalamy pierwszy kawałek "Tread Lightly" Najpierw wynurzenie, a potem uderzenie, w dodatku w niepokojącym, lekko marszowym tonie. Gęsta, wręcz duszna atmosfera zaczyna nas oplatać, jednocześnie jednak pomiędzy są promyki cieplejszego, melodyjnego grania. Udowadnia to, stonerowy niemal wyjęty z lat 70 znakomity lżejszy "The Motherload". Wokal Troya Sandersa z kolei po prostu błyszczy w tym numerze. Po nim wskakuje świetny, ciężki, ale niepozbawiony przebojowości i melodii "High Road", który był pierwszym singlem promującym album. Zdecydowany faworyt.
Następnie zaskakują jeszcze skoczniejszym i zaledwie trzyminutowym numerem tytułowym mającym w sobie coś z wczesnego Black Sabbath. Retroszlif według Mastodona naprawdę wbija w fotel. Jeszcze bardziej słychać to w mrocznym "Chimes At Midnight" z genialną partią gitar, który był stroną B singla "High Road". Oczywiście i on uzyskał swoją oprawę graficzną. Kapitalny klimat i bardzo wkręcająca się melodia łączy w sobie progresywność znaną z "Crack the Skye" z przebojowością "The Hunter". Rewelacja. szkoda tylko, że się musi wyciszyć, zamiast potrwać nieco dłużej.
Znakomity jest także wolniejszy, jeszcze ciemniejszy, a mimo to bujający "Asleep in the Deep". Szybsze, bardziej melodyjne zabarwione stonerem dźwięki znów pojawiają się w "Feast Your Eyes". Po nim czas na spotkanie z szalona ciotką Lisą. Taki tytuł ma też utwór. Pokręcona, znakomita partia perkusji i świetne niepokojące przejazdy klawiszy, wyraźne nawiązania do linii wokalnych Ozzy'ego Osbourna i fantastyczna atmosfera. Co by dużo nie mówić, imprezki u cioci Lisy na długo pozostaną każdemu w pamięci. Nie kończymy jednak zabawy, bo zaraz potem wychodzimy na miasto. "Ember City" jest kolejnym znakomitym numerem na tym albumie, utrzymanym trochę w duchu "The Hunter". Przedostatnim przystankiem jest "Halloween". Zmaganie z własnymi demonami, pamięcią i depresją. Numer z początkiem przywodzącym na myśl trochę początki glam metalu, a potem następuje pędząca, nisko strojona jazda bez trzymanki, ale niepozbawiona odrobiny spokojniejszego spojrzenia z boku. Finał następuje u pewnej czarownicy lubującej się w błyskotkach. "Diamond in the Witch House" swoim tytułem przywołuje klasyczny przebój "House of the Rising Sun" i ma nawet w sobie coś z bluesa. Kapitalny, mroczny i bardzo filmowy początek w którym wchodzimy do jej domu z niepokojem, a potem znów jesteśmy opleceni gęstą atmosferą, świetnymi riffami i wolnym dusznym tempem.
Mastodon nie zawiódł. Ich szósta płyta to rzecz absolutnie godna podziwu. Formuła w jakiej się poruszają ma bardzo dużo do zaoferowania i za każdym razem dodają do niej coś nowego. Nie odkrywają prochu, ale potrafią tworzyć muzykę która naprawdę robi wrażenie. To album dopracowany brzmieniowo, melodycznie i pod względem atmosfery. Jest to krążek doskonały i dorównujący przynajmniej dwóm poprzednim. Nie jest może tak genialny jak "Blood Mountain" czy "Crack the Skye" czy tak ciężki jak przebojowy "The Hunter", ale i tak bije na głowę większość nowych, także tegorocznych płyt. Jest uzależniający, bardzo gorący i absolutnie porywający. Polecam wszystkim szukającym czegoś nowego, a przede wszystkim wszystkim antyfanom progresywy - jeśli wcześniej tego nie uczynili, pokochają Mastodona z miejsca. Ocena: 8,5/10
Jedenaście kompozycji, a w każdej tyle pomysłów i kapitalnych rozwiązań, że można by obdarować niejedną grupę, nie tylko parającą się szeroko pojętą progresywą. Odpalamy pierwszy kawałek "Tread Lightly" Najpierw wynurzenie, a potem uderzenie, w dodatku w niepokojącym, lekko marszowym tonie. Gęsta, wręcz duszna atmosfera zaczyna nas oplatać, jednocześnie jednak pomiędzy są promyki cieplejszego, melodyjnego grania. Udowadnia to, stonerowy niemal wyjęty z lat 70 znakomity lżejszy "The Motherload". Wokal Troya Sandersa z kolei po prostu błyszczy w tym numerze. Po nim wskakuje świetny, ciężki, ale niepozbawiony przebojowości i melodii "High Road", który był pierwszym singlem promującym album. Zdecydowany faworyt.
Następnie zaskakują jeszcze skoczniejszym i zaledwie trzyminutowym numerem tytułowym mającym w sobie coś z wczesnego Black Sabbath. Retroszlif według Mastodona naprawdę wbija w fotel. Jeszcze bardziej słychać to w mrocznym "Chimes At Midnight" z genialną partią gitar, który był stroną B singla "High Road". Oczywiście i on uzyskał swoją oprawę graficzną. Kapitalny klimat i bardzo wkręcająca się melodia łączy w sobie progresywność znaną z "Crack the Skye" z przebojowością "The Hunter". Rewelacja. szkoda tylko, że się musi wyciszyć, zamiast potrwać nieco dłużej.
Znakomity jest także wolniejszy, jeszcze ciemniejszy, a mimo to bujający "Asleep in the Deep". Szybsze, bardziej melodyjne zabarwione stonerem dźwięki znów pojawiają się w "Feast Your Eyes". Po nim czas na spotkanie z szalona ciotką Lisą. Taki tytuł ma też utwór. Pokręcona, znakomita partia perkusji i świetne niepokojące przejazdy klawiszy, wyraźne nawiązania do linii wokalnych Ozzy'ego Osbourna i fantastyczna atmosfera. Co by dużo nie mówić, imprezki u cioci Lisy na długo pozostaną każdemu w pamięci. Nie kończymy jednak zabawy, bo zaraz potem wychodzimy na miasto. "Ember City" jest kolejnym znakomitym numerem na tym albumie, utrzymanym trochę w duchu "The Hunter". Przedostatnim przystankiem jest "Halloween". Zmaganie z własnymi demonami, pamięcią i depresją. Numer z początkiem przywodzącym na myśl trochę początki glam metalu, a potem następuje pędząca, nisko strojona jazda bez trzymanki, ale niepozbawiona odrobiny spokojniejszego spojrzenia z boku. Finał następuje u pewnej czarownicy lubującej się w błyskotkach. "Diamond in the Witch House" swoim tytułem przywołuje klasyczny przebój "House of the Rising Sun" i ma nawet w sobie coś z bluesa. Kapitalny, mroczny i bardzo filmowy początek w którym wchodzimy do jej domu z niepokojem, a potem znów jesteśmy opleceni gęstą atmosferą, świetnymi riffami i wolnym dusznym tempem.
Mastodon nie zawiódł. Ich szósta płyta to rzecz absolutnie godna podziwu. Formuła w jakiej się poruszają ma bardzo dużo do zaoferowania i za każdym razem dodają do niej coś nowego. Nie odkrywają prochu, ale potrafią tworzyć muzykę która naprawdę robi wrażenie. To album dopracowany brzmieniowo, melodycznie i pod względem atmosfery. Jest to krążek doskonały i dorównujący przynajmniej dwóm poprzednim. Nie jest może tak genialny jak "Blood Mountain" czy "Crack the Skye" czy tak ciężki jak przebojowy "The Hunter", ale i tak bije na głowę większość nowych, także tegorocznych płyt. Jest uzależniający, bardzo gorący i absolutnie porywający. Polecam wszystkim szukającym czegoś nowego, a przede wszystkim wszystkim antyfanom progresywy - jeśli wcześniej tego nie uczynili, pokochają Mastodona z miejsca. Ocena: 8,5/10
Ja się swego czasu nie mogłam oderwać od "The sparrow", na okrągło mogłam tego słuchać. :)
OdpowiedzUsuń