Podobno wszystkie stare mapy prowadzą do ukrytego skarbu...
Ponownie jesteśmy we Francji, a konkretniej w miejscowości Lille. Stąd pochodzi grupa Spectrum Orchestrum. Najnowsza płyta nosi podtytuł "Improvisarium V", co oznacza że jest to ich piąte wydawnictwo traktowane jako pełnometrażowy album, ale mają na swoim koncie jeszcze epkę pozbawioną takiego dopisku. W skład grupy wchodzi pięciu panów specjalizujących się w grze na następujących instrumentach: William Hamlet na saksofonie altowym, Oliver Gilbert na gitarze, Phillipe Macaire na basie, Benjamin Leleu na klarnecie oraz Adriene Protin na perkusji. Na płycie znalazło się zaś miejsce na trzy utwory o łącznym czasie niespełna trzech kwadransów, a najdłuższa tytułowa kompozycja trwa ponad trzydzieści minut (dokładniej trzydzieści trzy minuty i trzy sekundy). Sprawdźmy zatem co mają do zaoferowania.
Minutowa introdukcja nosi tytuł "Three To One" (choć wyświetlacz na wieży pokazywał mi tytuł "The Very First Minute Ever") i zasadza się na rozdygotanych jękach sekcji dętej, perkusji pogrążonej w chaosie i szarpanych tonach gitar przypominających raczej zakończenie któregoś z jazzowych jamów, gdy muzycy już zagrali wszystko co chcieli zagrać, ale jeszcze nie chcą kończyć, więc przeciągają dźwięki tak długo, aż zabraknie tchu i siły. Dziwne to wprowadzenie do płyty, zwłaszcza gdy po niej pojawia się tytułowa trzy częściowa suita zamykająca się w czasie trzydziestu trzech minut i trzech sekund. Utwór wyłania się z ciszy marszową, synkopową perkusją, delikatnym, ambientowym tłem oraz basowym tonem. Po chwili dołącza do nich gitara i pojedyncze jęki sekcji dętej, które powoli rozwijają się w melodie i wyraźnie kłaniają się tradycyjnemu jazzowi. Niespieszne, wietrzne tempo może co prawda przywodzić na myśl wczesne eksperymenty King Crimson, jednak brakuje tutaj szaleństwa grupy Frippa. Nawet wówczas gdy całość zaczyna się rozpędzać, stopniowo przyspieszać towarzyszy nam jedynie przyjemne uczucie deja vu. Koło dziesiątej minuty następuje wyciszenie bliskie ambientowej stylistyce oparte na szelestach, pojedynczych tonach gitary czy perkusjonaliach, z delikatnymi synkopowymi przepierzeniami perkusji, sugerujące biegłość muzyków w improwizacji jednakże tego typu elementy znacznie ciekawiej wypadają na tak zwanej trylogii Milesa Davisa ("Aghartha", "Pangaea" i "Dark Magus"). W dalszej części tło rozwija się do kolejnych niespiesznych uderzeń perkusji, surowych tonów basu i długich pociągnięć sekcji dętej w dusznym, powolnym tempie, które dość długo rozbudowuje się do przyspieszających, rozpędzających się dźwięków w którym zaczyna znów uczestniczyć cały zespół. Pełne rozwinięcie jednak nie następuje jednak od razu, bo nagle się urywa i przechodzi w dźwięki saksofonu na którego tle wraca synkopa i nienaturalne, jakby elektroniczne dźwięki basu, które tak naprawdę nie prowadzą donikąd. Tu znów, wraz z nabieraniem tempa, panowie wyraźnie mrugają do twórczości Milesa Davisa, ale nie wywołuje to jakiegoś szczególnego zachwytu. Im bliżej końca tym bardziej można się złapać na tym, że numer się wyraźnie dłuży i wraz z końcowymi tonami (oraz dodanym pomiędzy chóralnymi, jakby rytualnymi zaśpiewami) powoli zanika w przestrzeni. Trzeci utwór "Not The End" jest znacznie krótszy i zamyka się w czasie niecałych dziesięciu minut. Witają nas w nim dźwięki ponownie kojarzące się z ambientem - pojedyncze tony, jakieś elektroniczne przetworzenia, które około trzeciej minuty zostają przełamane gitarowymi riffami o niemal drone'owym charakterze, które przy końcówce przechodzą w dziwne połączenie mrocznej elektroniki z kilkoma klawiszowymi dźwiękami, które nagle się urywają.
"It's About Time" to bardziej zapis improwizacji, aniżeli w pełni przemyślany dźwiękowy konstrukt o wyraźnym początku, rozwinięciu czy końcu. Nie jest to płyta, która zachwyca jakimiś zmyślnymi reinterpretacjami stylistyki jazz rockowej, choć zdecydowanie więcej tutaj jazzu, aniżeli rocka. Zwłaszcza głównej kompozycji, wypełniającej połowę płyty brakuje wyraźnego kierunku, przez co słucha się jej bez większego zaangażowania, a bardziej niewprawni słuchacze mogą wręcz usnąć. To bardziej muzyka tła, która nie wzbudza większych emocji, choć na pewno nie można odmówić zgrabnego kombinowania z dźwiękami, które panowie proponują. Szkoda jedynie, że te improwizacje tak naprawdę nigdzie nie prowadzą, a całość sprawia wrażenie szkiców do utworów, których nie chciało się Francuzom rozbudować, co szczególnie słychać w ostatnim numerze, który zdradza potencjał na całkiem pokręcony kawałek, ale grzęźnie on w masie efektów, przetworzeń i znów nigdzie nie zmierza, a całość jest po prostu mało wyrazista, a na końcu tym razem nie ma żadnego ukrytego skarbu.
Minutowa introdukcja nosi tytuł "Three To One" (choć wyświetlacz na wieży pokazywał mi tytuł "The Very First Minute Ever") i zasadza się na rozdygotanych jękach sekcji dętej, perkusji pogrążonej w chaosie i szarpanych tonach gitar przypominających raczej zakończenie któregoś z jazzowych jamów, gdy muzycy już zagrali wszystko co chcieli zagrać, ale jeszcze nie chcą kończyć, więc przeciągają dźwięki tak długo, aż zabraknie tchu i siły. Dziwne to wprowadzenie do płyty, zwłaszcza gdy po niej pojawia się tytułowa trzy częściowa suita zamykająca się w czasie trzydziestu trzech minut i trzech sekund. Utwór wyłania się z ciszy marszową, synkopową perkusją, delikatnym, ambientowym tłem oraz basowym tonem. Po chwili dołącza do nich gitara i pojedyncze jęki sekcji dętej, które powoli rozwijają się w melodie i wyraźnie kłaniają się tradycyjnemu jazzowi. Niespieszne, wietrzne tempo może co prawda przywodzić na myśl wczesne eksperymenty King Crimson, jednak brakuje tutaj szaleństwa grupy Frippa. Nawet wówczas gdy całość zaczyna się rozpędzać, stopniowo przyspieszać towarzyszy nam jedynie przyjemne uczucie deja vu. Koło dziesiątej minuty następuje wyciszenie bliskie ambientowej stylistyce oparte na szelestach, pojedynczych tonach gitary czy perkusjonaliach, z delikatnymi synkopowymi przepierzeniami perkusji, sugerujące biegłość muzyków w improwizacji jednakże tego typu elementy znacznie ciekawiej wypadają na tak zwanej trylogii Milesa Davisa ("Aghartha", "Pangaea" i "Dark Magus"). W dalszej części tło rozwija się do kolejnych niespiesznych uderzeń perkusji, surowych tonów basu i długich pociągnięć sekcji dętej w dusznym, powolnym tempie, które dość długo rozbudowuje się do przyspieszających, rozpędzających się dźwięków w którym zaczyna znów uczestniczyć cały zespół. Pełne rozwinięcie jednak nie następuje jednak od razu, bo nagle się urywa i przechodzi w dźwięki saksofonu na którego tle wraca synkopa i nienaturalne, jakby elektroniczne dźwięki basu, które tak naprawdę nie prowadzą donikąd. Tu znów, wraz z nabieraniem tempa, panowie wyraźnie mrugają do twórczości Milesa Davisa, ale nie wywołuje to jakiegoś szczególnego zachwytu. Im bliżej końca tym bardziej można się złapać na tym, że numer się wyraźnie dłuży i wraz z końcowymi tonami (oraz dodanym pomiędzy chóralnymi, jakby rytualnymi zaśpiewami) powoli zanika w przestrzeni. Trzeci utwór "Not The End" jest znacznie krótszy i zamyka się w czasie niecałych dziesięciu minut. Witają nas w nim dźwięki ponownie kojarzące się z ambientem - pojedyncze tony, jakieś elektroniczne przetworzenia, które około trzeciej minuty zostają przełamane gitarowymi riffami o niemal drone'owym charakterze, które przy końcówce przechodzą w dziwne połączenie mrocznej elektroniki z kilkoma klawiszowymi dźwiękami, które nagle się urywają.
Ocena: Ostatnia Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz