Najnowsza płyta Dávida Makó jest drugim albumem wydanym pod szyldem The Devil's Trade, ale dla mnie to pierwsze zetknięcie z jego ponurym węgiersko-transylwańskim folkiem. W tym Weekendzie Węgierskim posłuchamy opowieści wyrwanej niczym z opowiadań Edgara Allana Poe, ale naszym przewodnikiem nie będzie kruk, a wrona, która spróbuje opowiedzieć swoją pełną smutku, żalu i goryczy historię, tak bardzo bliską każdemu jesienią, ale i często tłumioną głęboko we wnętrzu niezależnie od pory roku...
Dávid Makó to węgierski muzyk, który zadebiutował w 2014 roku albumem "Those Miles We Walked Alone" i postawił na najbardziej surową formę twórczości jaką można sobie wyobrazić, a mianowicie tylko i wyłącznie na dźwięki gitary. Niechaj jednak nikogo to nie zmyli, bo ani na poprzedniej, ani na najnowszej nie znajdzie wesołych akustycznych pioseneczek o miłości, ani nie znajdzie w nich klona Eda Sheerana i jemu podobnych. Akustyczna gra miesza się tutaj z mocniejszymi gitarowymi tonami, blues z folkiem, a te z kojarzącymi się orientalnymi naleciałościami melodiami. O swojej twórczości Makó pisze, że jest to muzyka samotnego człowieka, wędrującego traktami, szukającego znaków zostawionych przez innych podróżnych, przez drogi, które nie prowadzą do konkretnego celu i ścieżki pełne znoju, kości, porzuconych kijów i kamienistych zboczy, wreszcie pełna pyłu unoszonego w powietrze wraz z kolejnymi krokami.
Widać to już doskonale na świetnej grafice okładkowej utrzymanej w czarno-białej kolorystyce przedstawiającej kruka ze zmętnioną rogówką o nastroszonych skrzydłach siedzącym na czaszce konia, który zdechł gdzieś pośród kłosów razem ze swoim właścicielem po którym został tylko stary niszczejący instrument - mandolina z porywanymi strunami. Obraz dopełnia drut kolczasty oddzielający trakt od pola jakiegoś nieprzyjaznego gospodarza chcącego odciąć się od świata wokół i burzowe chmury, które choć się zbierają nie zwiastują deszczu. Kruk rozwiera dziób i w swoim języku zdaje się wykrzykiwać nazwę projektu Davida Makó. Wszystko zaś co znalazło się na grafice jest kapitalnie podkreślone muzyką, która zamyka się w ośmiu numerach zamykających się w czasie niespełna trzydziestu ośmiu minut. Zaczynamy od urokliwego, sennego instrumentalnego "I Can Slow Down Time Pt. I", który łagodnie, choć niepokojąco wprowadza do drugiego utworu "To An End". Ten wytacza się ponuro z ciszy wietrznym, chłodnym szumem i po chwili uderza w nas surowym, dusznym, przytłaczającym doomowym gitarowym riffem. Na myśl przychodzi Robert "Devil" Johnson który stoi na rozdrożu i już za moment ma spotkać samego Diabła, choć tekst śpiewany niesamowitym przejmującym wokalem na tle nagle wyciszonego łagodnego, ale wciąż niepokojącego tła, jest o przemijaniu, patrzeniu po raz ostatni na nieboskłon. Genialnie po nim wypada kolejne przywołanie surowych, cięższych riffów, które po chwili znów wyciszają się drobnymi, smutnymi akordami, na koniec przechodzący jeszcze w wietrzne, lekko orientalne wyciszenie.
Widać to już doskonale na świetnej grafice okładkowej utrzymanej w czarno-białej kolorystyce przedstawiającej kruka ze zmętnioną rogówką o nastroszonych skrzydłach siedzącym na czaszce konia, który zdechł gdzieś pośród kłosów razem ze swoim właścicielem po którym został tylko stary niszczejący instrument - mandolina z porywanymi strunami. Obraz dopełnia drut kolczasty oddzielający trakt od pola jakiegoś nieprzyjaznego gospodarza chcącego odciąć się od świata wokół i burzowe chmury, które choć się zbierają nie zwiastują deszczu. Kruk rozwiera dziób i w swoim języku zdaje się wykrzykiwać nazwę projektu Davida Makó. Wszystko zaś co znalazło się na grafice jest kapitalnie podkreślone muzyką, która zamyka się w ośmiu numerach zamykających się w czasie niespełna trzydziestu ośmiu minut. Zaczynamy od urokliwego, sennego instrumentalnego "I Can Slow Down Time Pt. I", który łagodnie, choć niepokojąco wprowadza do drugiego utworu "To An End". Ten wytacza się ponuro z ciszy wietrznym, chłodnym szumem i po chwili uderza w nas surowym, dusznym, przytłaczającym doomowym gitarowym riffem. Na myśl przychodzi Robert "Devil" Johnson który stoi na rozdrożu i już za moment ma spotkać samego Diabła, choć tekst śpiewany niesamowitym przejmującym wokalem na tle nagle wyciszonego łagodnego, ale wciąż niepokojącego tła, jest o przemijaniu, patrzeniu po raz ostatni na nieboskłon. Genialnie po nim wypada kolejne przywołanie surowych, cięższych riffów, które po chwili znów wyciszają się drobnymi, smutnymi akordami, na koniec przechodzący jeszcze w wietrzne, lekko orientalne wyciszenie.
Nie obawiaj się piekła,
ale jeśli się nie mylę, już wkrótce się tam spotkamy
Po nim wchodzi genialny pod względem ekspresji i emocji utwór "Your Own Hell" o nieco żywszym, ale wciąż surowym i niepokojącym charakterze przywołującym ponownie na myśl gitarowych bardów sprzed lat krążących między gościńcami i zbierającymi opowieści do swoich kolejnych przepełnionych smutkiem numerów. Wciąż przepełniony smutkiem, ale nieco bardziej melodyjny utwór następny to znakomity "Only As A Ghost" w którym znów unosi się duch starych bluesmanów. Całość dopełnia idealnie wpisujący się w melodię smutny wokal Davida, ponownie mówiący o przemijaniu i o tym, co po nas zostaje.
Kto umarł, ten nie żyje
Tylko jako duch powraca
Szuka drogi do swojego domu
Znalazło się na płycie także miejsce na cover standardu bluesowego, a mianowicie na przepiękna wersję "St. James Hospital", który został przez Makó zagrany nieco ciężej i bardziej ponuro, niezwykle przejmująco i zarazem gęsto pod względem atmosfery. Po nim wracamy do autorskich kompozycji Davida, a mianowicie do utworu "No One Here" ponownie zachwycającym delikatnym, sennym brzmieniem mandoliny, dalej jednak przepełnionym smutkiem, tęsknotą i melancholią. Po nim czas na przedostatni numer na płycie, czyli "12 To Die 6 To Rise" - wracająca do nieco bardziej surowych, niemal doomowych rytmów. Pełen goryczy tekst o nie przynależności do tego świata zaś znakomicie podkreśla przestrzeń i wypełnione smutkiem wołanie o zrozumienie i pomoc. Na koniec klamra w postaci drugiej części "I Can Slow Down Time" z kilkoma linijkami tekstu. Mocne.
Ocena: Pełnia |
Surowe, pierwotne, bardzo organiczne i naturalne brzmienie tej płyty sprawia, że mimo wypełniającego ją smutku, goryczy i bólu słucha się jej nader przyjemnie. Na próżno szukać tutaj ekstremalnego grania, bo Makó stawia na prostotę i liryzm, a wszystko jedynie przy użyciu swojego głosu i kilku strunowych instrumentów. Pod względem formy blisko tutaj także do naszego rodzimego Me And That Man, jednakże pod względem długości i ładunku emocjonalnego bijąc projekt Nergala na głowę. Węgry jak zwykle nie zawodzą, a do tej płyty z całą pewnością będę wracał często, nie tylko tej jesieni, ale każdej następnej.
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR
oraz Golden Antenna Records.
Fragmenty tekstów w tłumaczeniu własnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz