wtorek, 13 listopada 2018

Madder Mortem - Marrow (2018)


Wymień przynajmniej jeden znany i lubiany zespół, o którego istnieniu nie wiedziałeś i słyszysz go po raz pierwszy - tak mogłoby brzmieć pytanie testowe na jakimś perfidnym teście ze znajomości muzyki. Nie przypadkowo też tak zaczynam ten tekst, bo Madder Mortem jest właśnie takim zespołem...

Pochodzący z Oslo Norwedzy grają od 1993 roku, ale pod nazwą Madder Mortem występują od 1997 roku. Ich najnowszy album jest siódmym pełnometrażowym wydawnictwem studyjnym. Na swoim koncie mają także jedną epkę oraz koncerty razem z grupą Soen, które odbyli podczas promowania poprzedniego długograja "Red in Tooth and Claw" z 2016 roku. Choć okładka sugeruje kolejny retro rockowy projekt niechaj nikogo to nie zmyli, bo muzyka jaką serwuje grupa to alternatywna mieszanka metalu progresywnego z folkiem, dynamizmie rodem z Devina Townsenda, rozbudowanymi momentami których nie powstydziłby się Tool czy wspomniany Soen i wreszcie okraszony charakterystycznym, dość specyficznym wokalem Agnety Kirkevaag. Skład obecnie uzupełnia gitarzysta będący bratem Agnety, perkusista Mads Solås, basista Tormod Langøien Mosen oraz gitarzysta Richard Wikstrand (ex-Chrome Division). O sobie piszą, że są unikalni, a najnowszy album jest idealny na jesienne szarugi. Sprawdźmy zatem jedno i drugie.

Na początek wpada "Untethered", czyli krótkie akustyczne eteryczne intro, które usypia czujność przed intensywnym wejściem w utworze "Liberator". Szybkie tempo osadzone na gęstym, wibrującym basie i wysuniętej na przód perkusji iw końcu także ciekawym, mocnym głosie Agnety. Intensywne brzmienie przywodzi trochę na myśl to znane z twórczości Townsenda (zwłaszcza w końcowym pasażu) czy Ocean Of Slumber, jednakże Marrow ma zupełnie inny styl. Intrygujący to numer o potężnym, masywnym brzmieniu i do tego nieźle wchodzącym w głowę. Jak nie przepadam za wokalem żeńskim (z wyjątkami) tak tutaj dużo dobrego robi też właśnie głos Kirkevaag, która brzmi doniośle i tajemniczo, choć potrzeba czasu by się do niej w pełni przekonać. Spokojny wstęp "Moonlight Over Silver White" przez chwilę znów usypia czujność, by po chwili znów wejść intensywnym brzmieniem gitar i ciężkiej perkusji. Robi wrażenie, zwłaszcza słuchane późną nocą w ciemnym pokoju i to najlepiej jak jest się w nim samemu - nie żeby miał straszyć, ale właśnie w takiej pełnej, niezakłóconej przez nikogo ciszy wokół której przy tych dźwiękach można się w pełni rozsmakować. Delikatnie, wręcz subtelnie i sennie, trochę folkowo, robi się w utworze "Until You Return", ale niechaj nikogo to nie zmyli, bo im dalej tym ponownie robi się intensywniej i gęsto, drapieżnie i niepokojąco, by zaskakująco płynnie znów wrócić do bujającej, spokojnej melodii i tak kilkakrotnie. "My Will Be Done" zdaje się być zaś niemal wyrwany z twórczości Nevermore, co zresztą też słusznie zauważył redaktor Zielonka w swojej recenzji na łamach Laboratorium Muzycznych Fuzji. Ten kawałek to jeden z najlepszych, najbardziej błyskotliwych momentów na płycie, a tych wszakże na niej nie brakuje. Surowy riff, masywna perkusja i znakomite tempo sprawia że wręcz sprawdza się czy gdzieś nie figuruje dopisek "feat. Jeff Loomis". O dziwo nie. Do tego odrobina plemienności i ciężaru zbliżającego się wręcz do starego Opeth, świetnych mieszanych wokali, tutaj także męskich, które dopełniają wokalistkę chórem i soczystym growlem (a jednak!).


Miodnie jest także w półballadzie "Far From Home" o znakomitym pochodowym, wietrznym tempie przepełniona emocjami, atmosferą, nostalgią i mrokiem jakiego nie znajdziecie w żadnej balladzie. Zero cukru, zero serduszek. Mocne brzmienie, akcentowanie i stawianie na harmonie od wyciszonych fragmentów po cięższe rozwinięcia, które przypominają nóż wbity między żebra i dla zwiększenia efektu jeszcze dokręcany, by upuścić więcej krwi. W rewelacyjnym tytułowym znajdującym się na pozycji siódmej wracamy do ciężkiego grania od samego wejścia aż do zakończenia numeru (choć wcale nie rezygnuje się ze świetnych, subtelnych zwolnień). Tutaj robi się jeszcze bardziej gęsto, wręcz black metalowo jakby rodem z również norweskiego Solefald. Po nim wchodzi "White Snow, Red Shadows" który nieznacznie zwalnia i wraca do brzmień, których nie powstydziłby się Tool, a może nawet Nightwish, bo klimatem zbliża się tutaj Madder Mortem zwłaszcza do tego drugiego, choć jest znacznie ciężej i nie ma tu miejsca na orkiestrę. W kolejnym, zatytułowanym "Stumble On" ponownie przychodzi uspokojenie. Ten utwór to również taka półballada, nastawiona na nastrój i niepokój, nagle przełamanym rozwijającym się cięższym pasażem, który ponownie przychodzi w spokojny, bujający motyw przewodni. Deser to nieco ponad dziewięciominutowy "Waiting To Fall" który wraca do potężnych, surowych, ale pochodowych temp balansującym między ciężarem, a ciszą przed burzą i co rusz przywołując przywołane już skojarzenia, ponownie bawiąc się wyciszeniami i pełnymi uderzeniami. Na koniec jeszcze półminutowy "Tethered" będący outrem i klamrą całego krążka i skróconym powtórzeniem początku.

Ocena: Pełnia
Jeśli nie znacie Madder Mortem to koniecznie musicie nadrobić zaległości. Ja na pewno to zrobię, bo "Marrow" bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Intensywnym brzmieniem, świetnym klimatem i balansowaniem delikatności z ciężarem, wyciskaniem z progresywnego grania wszystkiego co najlepsze i łączenia go z ogromną wrażliwością i stylistyczną, ale bynajmniej nie nachalną żonglerką. Do tego dochodzi jeszcze porywający żeński wokal, nadający całości charakteru i wybijający się ponad inne współczesne zespoły metalowe. Z początku może być tak, że poczujecie się nieswojo, ale to zaskoczenie szybko przerodzi się w chęć puszczenia albumu jeszcze raz, tak by warstwa po warstwie odkrywać wszystko, co Norwegowie na nim zawarli. To, co jednak w moim odczuciu sprawia, że ten album naprawdę porywa to jego bogate brzmienie, czerpiące garściami z różnych naleciałości, ale jednocześnie bardzo świeże, oryginalne i niespotykane.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Karisma Records.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz