środa, 14 lutego 2018

Good Tiger - We Will All Be Gone (2018)



Napisał: Jarek Kosznik

Dosłownie przed chwilą, bo 9 lutego bieżącego roku miała miejsce premiera drugiej studyjnej płyty zespołu Good Tiger pod tytułem „We Will All Be Gone”. Powyższa grupa muzyków wniosła całkiem ciekawy powiew świeżości swoim debiutanckim albumem „A Head Full of Moonlight”, pokazując bardziej nowoczesne oblicze progresywnego rocka, ,niemającego żadnego związku melodycznego z falą „djentu”. Motorem napędowym i frontmanem jest Elliot Coleman, posiadający niewyobrażalnie wysoką skalę głosu i styl śpiewania inspirowany mocno nieistniejącym już zespołem Mars Volta. Ma on już doświadczenia z takimi zespołami jak na przykład Haunted Shores czy Tesseract, nie jest to postać anonimowa. Czy „We Will All Be Gone” przebił debiutancką płytę? Czy Coleman stał się jeszcze lepszym wokalistą? Jak wypadli instrumentaliści?

Płytę otwiera jeden z wydanych wcześniej singli „The Devil Thinks I’m Sinking”, wprowadzając specyficzny, trochę duszny klimat. Przez pierwszą minutę w tle lekko jazzowych, całkiem ciekawych akordów prym wiedzie delikatny, pełen obaw wokal , gdzie Elliot ostrzega słuchacza przed wchodzeniem do wody („Please don’t swim – there’s something in the water”). Nagle następuje mocne przełamanie, gdzie wokal jeszcze bardziej się rozwija w warstwie emocjonalnej. Nie da się ukryć że jest to niemalże kopia „Snake Oil” z debiutu. Piosenka z czasem zaczyna coraz bardziej nużyć, po bardzo ciekawym przecież początku. Po nim wchodzi „Float on”, który mocno trąci starym nu-metalem w stylu P.O.D, aczkolwiek w bardziej technicznym podejściu, głównie za sprawą wybitnego perkusisty Alexa Rudingera. Zdarzają się też bardziej psychodeliczne fragmenty w stylu Smashing Pumpkins. Następny „Such a Kind of Stranger” wita słuchacza bardzo sztampowym indie rockowym riffem. Z czasem pojawia się bardziej interesujący riff, ale delikatnie mówiąc szału nie ma. Kompletnie nic pamiętliwego tutaj nie zachodzi. Kolejny „Blueshift” nie różni się mocno od poprzedników, dalej trwa festiwal recyklingu gitarowego, okraszony tradycyjnie znakomitymi partiami wokalno-perkusyjnymi. W tym przypadku podejście jest troszkę ambientowo- elektroniczne, natomiast refren mocno przypomina zespół U2. Nieco zaskakujący jest „Salt of The Earth”, ponieważ mamy do czynienia z gorącym, niemalże teksańskim klimatem pulsującego blues-rocka. Niestety pomimo tego, że utwór jest poprawny to nie różni się wiele od niezbyt ambitnych utworów rodem z telewizji MTV Rocks*. Nie trafia do mnie taki klimat. 


Pewnych oddechem ulgi jest „Grip Shoes”, gdzie Elliot Coleman śpiewa w stylu utworu „Immaterial” Haunted Shores ale oczywiście nieco lżej i bardziej przestrzennie. Riffy w tym przypadku bardzo pasują do całości, choć mocno ubolewam, że nadal nie pojawiły się żadne solówki. W „Just Shy” mamy do czynienia z naprawdę kiepskimi rozwiązaniami, żadnych pamiętliwych czy chwytliwych motywów tutaj nie usłyszymy. Toporne rockowe granie, nawet wokal Colemana’a tutaj nie chwyta za serce. Teraz czas na jeden z najlepszych momentów na płycie czyli „Nineteen Grams”. Od początku słychać bardziej kreatywne riffy, mocno inspirowane poprzednimi dokonaniami grupy. Niektóre fragmenty mogą wskazywać na pewne inspiracje legendarną numetalową kapelą Papa Roach. Po nim wchodzi, zaskakujący, w całości instrumentalny „Cherry Lemon”. W tym przypadku jak na dłoni widać inspiracje twórczością zaprzyjaźnionej grupy Periphery, a konkretnie utworem „Epoch”. Krótki, trwający niecałe dwie minuty elektroniczno-ambientowy kawałek, z dominującą rolą ciekawie brzmiącej perkusji. Kończący płytę „I’ll Finish The Book Later”, w pierwszej części powoduje wręcz przyśnięcie u słuchacza z powodu nijakości i nudy, z całym szacunkiem jest multum spokojnych wstępów w historii muzyki i to o niebo ciekawszych. Z czasem co prawda wchodzi mocniejszy riff, grany jednakże w ślimaczym tempie, pasujący nijak do całości, po czym słyszymy kilka zagranych „od niechcenia” akordów i nagle wszystko się kończy. Nie najlepsze to zakończenie płyty delikatnie rzecz ujmując.

Ocena: Ostatnia Kwadra
„We Will All Be Gone” jest moim zdaniem bardzo przeciętną, wręcz słabą płytą, znacznie słabszą od debiutanckiego „A Head Full of Moonlight”. Nieco ponad 36 minut tego albumu dłuży się niesamowicie, a momentami słuchacz ma wrażenie że trwa cały czas jeden kawałek! Z niewiadomych powodów nie usłyszymy na płycie żadnych growli czy screamów z , których słynnie przecież wokalista Good Tiger. Wielki „kamyczek do ogródka” muszę wrzucić gitarzystom zespołu. Na „We Will All Be Gone” postawiono na recykling do potęgi n-tej, z całej płyty może kilka riffów jest znośnych i intrygujących, reszta motywów bardziej przypomina „kunszt” garażowego zespołu rockowego aniżeli rzekomej „supergrupy” z spod znaku muzyki progresywnej. Ponadto na płycie nie ma ani jednej solówki! W porównaniu z poprzednią płytą gdzie naprawdę sporo fajnego się działo zanotowany spory regres w sferze gitarowej. Czyżby panowie liczyli na jakiś sukces komercyjny decydując się na zdecydowanie mniej ambitną, wręcz radiową formę albumu? Od najniższej oceny w naszym rankingu, czyli nowiu, ratuje tą płytę świetny, momentami fenomenalny wokal Elliota Colemana, prawdopodobnie jeszcze poprawiony względem przeszłości i rewelacyjne rzemiosło perkusisty Alexa Rudingera, którego bardzo techniczny, agresywny styl gry nie do końca pasuje do zespołu Good Tiger. Oczywiście ta płyta znajdzie wielu zwolenników, jednakże ja na pewno nie będę do niej wracał.


* Kanał telewizyjny MTV który poniekąd zastąpił dawny profil MTV i został zdominowany przez najpopularniejsze teledyski mainstreamowych zespołów rockowych i okazjonalnie bardziej znanych przedstawicieli metalu, takich jak Metallica. [przypis - lupus]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz