wtorek, 13 lutego 2018

LUminiscencje: Nowe twarze Daniela Tompkinsa














Daniel Tompkins, znany z TesseracT dysponuje nie tylko jednym z najciekawszych głosów w nowoczesnej muzyce progresywnej, ale także niesamowitą zdolnością metamorfozy jeśli chodzi o style w jakich się obraca. W poprzednim roku wyszły dwie płyty w których nagraniach wziął udział i w których pokazuje, że znakomicie odnajduje się też w zupełnie innym graniu niż w przypadku macierzystej formacji. W tych LUminiscencjach nie będzie o starszych płytach, a o dwóch świeżych i zeszłorocznych wydawnictwach, jednakże mocno osadzonych w dźwiękach zakorzenionych w przeszłości. Pierwszym z nich będzie debiutancki materiał zespołu ZETA, który sięga po muzykę elektroniczną lat 80 i stylistykę Michaela Jacksona, a drugim niezwykle klimatyczny ambientowy projekt White Moth Black Butterfly...

1. ZETA - Zeta

Moda na lata 80 trwa w najlepsze. Dowodem na zachłyśnięcie się i patrzenie z nostalgią na czasy które miały miejsce przed trzydziestu laty i to w dodatku w poprzednim wieku jest projekt ukryty pod nazwą Zeta. Przepełniony synth-wave'owymi dźwiękami, cyberpunkową otoczką rodem z "Blade Runnera", nieustannym mruganiem oczami nie tylko do wielbicieli takich klimatów zarówno w filmie, jaki muzyce. Za tę niezwykłą retrofuturystyczną mieszankę i stylistyczną fuzję odpowiada Paul Ortiz bardziej znany jako Chimp Spanner, jeden z najwcześniejszych reprezentantów nurtu djent oraz Daniel Tompkins udzielający się głównie w TesseracT.

Na przestrzeni niespełna trzech kwadransów panowie zmieścili jedenaście niezwykle bogatych i barwnych kompozycji, które trzymają w napięciu od pierwszej sekundy aż do samego, bardzo efektownego finału płyty. Naszą podróż w czasie otwiera "Silent Waves", który w wersji demo pojawił się już w2015 roku. Na początku usypia się naszą czujność delikatnie pulsującym synthwave'em, sennym klimatem i lirycznym wokalem Tompkinsa. Leniwy spacer przez jeden z nielicznych parków w mieście lub lot taksówką  między budynkami zaliczony więc wskakujemy prosto do "Fountain Of Youth". Zostajemy w zbliżonej stylistyce - troszkę leniwej ale i zarazem bardziej pulsującej i kapitalnej pod względem melodyki, która świetnie sprawdziłaby się w mocniejszym djentowym uderzeniu. Świetny jest też tutaj wysoki wokal Dana, który może nieco kojarzyć się z manierą Michaela Jacksona. Absolutną perełką przepełnioną klimatem nowej fali retrosynthwave'u o wyraźnym tanecznym rytmie jest "Right Time", który najpierw czaruje elektroniką której nie powstydziłby się sam Vangelis czy Tangerine Dream, a następnie całość fantastycznie przyspiesza przypominając trochę Imagine Dragons. Lata 80te pełną gębą to także równie kapitalne "The Distance" które ponownie idealnie pasowałoby do Imagine Dragons, jak również Jacksona, niemal bowiem widzi się w nim jego charakterystyczny moonwalk, a pulsująca elektronika łączona z gitarami robi niesamowite wrażenie. Znalazło się w nim nawet miejsce na odrobinę rapu.


Równie dobre wrażenie robi "Lock And Key" sięgający ponownie po mroczne dźwięki, których z początku nie powstydziłby się Vangelis, by następnie zaskoczyć zmianą klimatu i pójść w stronę niezwykle uroczej popowej w duchu piosenki, która później znów zaskakuje gitarowym rozwinięciem. W końcu to Chimp Spanner - nie może być zbyt prosto! Gorące pulsacje pojawiają się ponownie w następnym zatytułowanym "Fire In the Snow", który jest dosłownie wyrwany z lat 80tych razem z charakterystycznymi przejściami na padach i elektronicznej perkusji. Nie przyspieszamy jednak jakoś szczególnie, bo całość utrzymana jest w dość powolnym tempie, genialnie jednak się rozwijającym i również wykorzystującym gitarowe przejazdy uzupełniające elektronikę. Mrocznie robi się w kapitalnym "Gates Of Hell" najmocniej sięgający do korzeni Spannera. Gitarowy riff kapitalnie wgryza się w głowę i gdyby nie elektroniczne pulsacje w tle i nieco popowe rozwinięcie byłby to świetny djentowy numer. Po nim nie dostajemy kolejnego w tej stylistyce a wracamy do delikatniejszego synthwave'u o romantycznym Duran Duranowym zabarwieniu. Takiego "Elysian Fileds" panowie na pewno by się bowiem nie powstydziliby. Po wyciszeniu Tompkins i Spanner znów sięgają po bardziej skoczne elementy tej stylistyki i wyskakują ze znakomitym "Beat the System" przy którym dosłownie chce się wskoczyć na parkiet w obowiązkowych błyszczących dresach, nastroszonej tapirowanej fryzurze i świecących okularach przeciwsłonecznych.W przed ostatnim zwalniamy najbardziej na całej płycie, bowiem "Causeaway" unosi się w przestrzeni na niemal ambientowym tle i sennych, onirycznych nutach. Na koniec oczywiście zostawiono petardę, a właściwie bombę atomową. "Chemical Zone" znów mogącym być numerem wyrwanym z "Blade Runnera". Ostatni przelot taksówką tym razem nad krajobrazem zniszczonym przez chemikalia lub wybuch jądrowy robi mocne wrażenie i pozostawia w osłupieniu, a do tego zbiera wszystkie dotychczasowe tropy w jedną całość.
Ocena: Pełnia


Zeta nie odkrywa niczego nowego, ale jest porywającym i niezwykle świeżym kolażem syntezatorowych brzmień zgrabnie łączonych z okazjonalnymi gitarami i bogatej obróbce dźwięku. Retrofuturystyczny klimat został też nakreślony w lirykach o dominacji technologii, braku empatii i uczuć w społeczeństwie. Propozycja Spannera i Tompkinsa nie jest odtwórcza, ale postmodernistyczna i w tej formule nostalgiczne podejście do lat 80tych sprawdza się znakomicie.



2. White Moth Black Butterfly - Atone

W innej, choć w wielu miejscach zbliżonej stylistyce utrzymany jest drugi projekt Tompkinsa współtworzony z Keshavem Dhar, znanym z indyjskiej formacji Skyharbor. Tutaj sięgnął po eksperymentalny pop wymieszany z trip-hopem w stylu Massive Attack, Tricky'ego czy wczesnego Archive w polewce z Sigur Rós. Wydany w zeszłym roku "Atone" nie jest jednakże debiutem, a drugim pełnym albumem tego projektu, choć dla wielu pewnie będzie stanowił pierwsze zetknięcie z graniem jakże odmiennym od macierzystej formacji Tompkinsa, czyli TesseracT.

Kapitalne wrażenie robi już grafika okładkowa - minimalistyczna, zachwycająca symetrycznym układem zarówno słów, czyli nazwy grupy i tytułu płyty, kolorystyką i wreszcie skupiając uwagę na dwóch młodych jeleniach splątanych w walce na poroża. Równie zgrabny jest czas płyty, który zawiera się w trzydziestu ośmiu minutach i jedenastu utworach podzielonych na trzy segmenty. Pierwszy z nich nosi tytuł "Incarnate". Ambientowy, wietrzny wstęp przykryty lirycznym pianinem i wysokim głosem Dana znakomicie wprowadza, usypia czujność i czaruje orkiestrowym, niemal filmowym rozwinięciem. Drugi numer tego segmentu to "Rising Sun" w którym robi się żywiej, gitarowo, ale nie atakuje się nas żadnym mocnym uderzeniem. Wręcz przeciwnie jest dość wolno, ewidentnie popowo, słodko i delikatnie, ale bez nadmiernej ilości cukru. Świetny jest numer trzeci, czyli "Tempest" mogący przywodzić na myśl nawet twórczość Clannad. Orkiestra, pianino i ambientowe tła razem z wokalem Tompkinsa to coś niesamowitego, a rozwinięcie perkusyjne i finał ma w sobie coś z pierwszego "Nieśmiertelnego" czy "Bravehearta". W "An Ocean Away" robi się mroczniej, ciemniej i bardziej trip-hopowo. Orkiestra brzmi tutaj basowo, a wejście bitów jeszcze bardziej to podkreśla. Obok Tompkinsa słychać też wokal żeński, który z kolei ma w sobie wiele z maniery Björk. Znakomieie wypada numer "Symmetry" rozwijający nieco tę mroczniejszą końcówkę pierwszej części. Balansuje się tutaj między pulsacjami z lat 80tych, a 90tych i kapitalnie łączy z delikatnym popowym, wręcz filmowym podejściem.


Segment drugi zaczyna utwór "Penitence" w którym wraca pianino, bardziej senny i znacznie delikatniejszy, wietrzny klimat. Jest ponownie lirycznie, jakby bardziej smutno, ale także filmowo ze względu na końcówkę inkorporującą dźwięki z którejś ze współczesnych wojen. Mroczna końcówka płynnie przechodzi w przecudny "The Sage", który wraca do nastrojowego popu zbudowanego wokół pianina i harfy. Kapitalne wrażenie robi też w nim użycie któregoś z indyjskich instrumentów w jego połowie i nadanie mu nieco orientalnego charakteru. Po nim wchodzi "The Serpent" wracający do nieco mroczniejszej tonacji i bardziej standardowego grania przy użyciu gitary i perkusji. Wokalistka ma ciekawą barwę, choć muszę przyznać, że zdecydowanie wolę Tompkinsa, który w tym numerze dopełnia jedynie głos żeński. Następny na płycie jest utwór tytułowy. Tu także czaruje się delikatnym wietrznym pianinem i głosem wokalistki, ale większą rolę niż w poprzedniku odgrywa też Dan. Całość trochę brzmi tak jakby Sigur Rós zaczął grać jak wczesny Archive i wychodzi to WMBB znakomicie. Segment trzeci jest najkrótszy, ale równie piękny. Jako przedostatni wskakuje "Deep Earth" zdecydowanym krokiem zmierzającym ku mroczniejszym, bardziej basowym brzmieniom i budowaniu atmosfery.Takiego numeru nie powstydziłby się z kolei David Bowie, a i od takich inspiracji Tompkins się nie odżegnuje. "Evelyn" wraca do bardziej popowych brzmień, znów pojawia się gitara i delikatna perkusja, a potem ponownie sięga się po stylistykę Clannad. Nie przypuszczałbym, że taka pozornie nijaka i słodka muzyka będzie tak fantastyczna, a jeszcze większe wrażenie robi ten numer razem z rewelacyjnym obrazem filmowym, który został do niego zrealizowany.

Ocena: Pełnia
White Moth Black Butterfly nie jest muzyką łatwą, ani szczególnie rozbudowaną, ale niezwykle angażującą emocjonalnie i przenoszącą w niezwykle urokliwe szkockie krajobrazy, które wykorzystano w świetnych i bardzo klimatycznych teledyskach. Wszechstronność Tompkinsa jest godna podziwu, zwłaszcza że każdy jego zespół dzielą nie tylko style i lata w których są zanurzone, ale i zupełnie inne emocje. Koniecznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz