Debiutowali zaledwie rok temu bardzo udanym "Do Nothing Till You Hear From Me", a całkiem niedawno pojawił się ich drugi album studyjny. Dowodzona przez Nicka Breggsa The Mute Gods tym razem, podobnie jak najnowszy Ayreon, rozprawia się z upadkiem naszej cywilizacji i tym, co nastąpi gdy nie będzie już ludzi. Żeby nie było zbyt posępnie dodam, że ta płyta w moim odczuciu jest bardziej Townsendowa niż jego zeszłoroczne "Transcedence"...
Tytułowe niesporczaki to małe bezkręgowce, które są niemal niewidoczne dla ludzkiego oka. Długość ich ciała waha się w przedziale 0,01-1,2 mm, kształtu
walcowatego, ze słabo wyodrębnioną głową i 4 parami nieczłonowanych
tułowiowych odnóży, zakończonych pazurkami lub przylgami. Ciało pokryte delikatnym oskórkiem,
który na grzbiecie i po bokach ciała ma często zgrubienia w postaci
granulacji. Przezroczyste, bezbarwne, a jeśli są zabarwione, wynika to z
koloru pokarmu, jaki spożywają. Mięśnie gładkie i poprzecznie
prążkowane. Jama ciała mieszana typu miksocel. Mogą wejść w stan kryptobiozy
(stan spoczynku wywołany wystąpieniem niekorzystnych warunków
środowiska, który jest przerywany natychmiast po ustaniu panowania
niekorzystnych warunków) na każdym etapie ich cyklu życia, zarówno w
stadium jaja jak i osobnika dorosłego. Istnieje kilka form kryptobiozy
wśród niesporczaków: anhydrobioza, kryobioza, anoksybioza i osmobioza. Nazwa naukowa pochodzi od określenia Tardigrado – "wolno kroczący", nawiązującego do ich sposobu poruszania się. Niektóre gatunki niesporczaków przeżyły ekspozycję na promieniowanie kosmiczne. - czytamy na wikipedii. Nic dziwnego, że według muzyków The Mute Gods to właśnie one mają zapanować na Ziemii po wyginięciu obecnego życia, w tym oczywiście ludzi. Zostawmy jednak biologię i dokładne rozważania filozoficzne i przyjrzyjmy się okładce i muzyce.
Podobnie jak na okładce debiutanckiego "Do Nothing Till You Hear From Me" pojawia się tajemnicza postać z ekranem zamiast głowy, choć sam Breggs nazywa go Lustrzanym Człowiekiem. Od niego znów odbija się blask światła słonecznego, a sama postać wydaje się być jakąś pozaziemską istotą, być może nawet samym bogiem, który próbuje poinformować ludzkość, że zmierza ku samozagładzie, odbiciem wszystkich bogów których sobie stworzyliśmy na przestrzeni wieków. Kimkolwiek by nie była pojawia się także w teledysku do utworu tytułowego. Sama płyta zaczyna się od mrocznego, filmowego instrumentalnego wstępu "Saltatio Mortis", który doskonale wprowadza do utworu "Animal Army" z mocnym riffem i świetną perkusją Marco Minnemanna. Po powstaniu natury przeciwko człowiekowi w trzecim utworze "We Can't Carry On" robi się jeszcze ciekawiej i mroczniej. Fantastycznie wykorzystano tutaj elektronikę, która znakomicie łączy się z melodyjnymi riffami, potężną perkusją i wciągającym świeżym brzmieniem. Nieco mniej złowieszczy, bardziej hard rockowy i równie soczysty jest rozpędzony nieco ponad siedmiominutowy "The Dumbing of the Stupid" pokazujący ogromny potencjał i niezwykłą świeżość tria. Dynamiczne, dość posępne, a co za tym idzie złożone brzmienie może przywoływać nieco początki poszukiwań The Pourcipine Tree w kierunku cięższego, metalowego brzmienia czy nawet wczesne solowe płyty Stevena Wilsona, co nie wydaje się być wcale mylnym skojarzeniem skoro Minnemann gra na perkusji także u wspomnianego. Tradycja łączy się tutaj bowiem z surowym, nieco alternatywnym nowoczesnym brzmieniem i pokazuje, jak wiele jeszcze niezbadanych rejonów jest w muzyce progresywnej i do tego wcale nie należącej do tej najbardziej ekstremalnej. A sam utwór robi naprawdę znakomite wrażenie.
W "Early Warning" wracamy do krótszych form, a wraz z nią przychodzi uspokojenie. Lżejsza forma, ale także dość bliska twórczości Wilsona, niemal balladowa, ale ociekająca niepokojem, jakąś melancholią i grozą. Po niej pojawia się świetny, żywiołowy utwór tytułowy, który wraz z teledyskiem jest tak niesamowity, że aż niemal groteskowy, która zdaje się z kolei skręcać w stylistykę wyznawaną przez Devina Townsenda. To także jeden z najjaśniejszych pod względem muzycznym fragmentów płyty, bo sama apokaliptyczna wizja wyśpiewywana przez Breggsa do najoptymistyczniejszych bynajmniej nie należy. Surowy riff świetnie łączy się tutaj z melodyjną partią klawiszy i szybką, duszną perkusją Minnemanna, licznymi solówkami, posępną atmosferą i przede wszystkim popisową, żywą sekcją rytmiczną. Równie optymistyczne instrumentarium ma "Window onto the Sun" choć sam tekst traktujący o dominacji maszyn nad człowiekiem zdecydowanie do takich nie należy. Kontrastowość tematyki w stosunku do muzyki jest jednak bardzo mocną stroną tej płyty przez co słucha się jej nie tylko refleksyjnie, ale także z ogromną przyjemnością. Następnie czas na przerywnik pod postacią niespełna dwuminutowego "Lament" będąca absolutną perełką wziąwszy pod uwagę wykorzystanie instrumentu znanego jako chapman stick. Absolutnie fantastyczna jest następująca po nim ponad ośmiominutowa kompozycja "The Singing Fish of Bafficaloa", która przełamuje optymistyczny wymiar muzyki i wraz z tekstem znacznie sugestywniej uderza w mroczniejsze, bardziej połamane i nawiedzone brzmienie. Tu także może się pojawić skojarzenie z groteskowym (wręcz bajkowym) podejściem Townsenda i to również w linii wokalnej wyśpiewywanej przez Breggsa. Czary jakie tutaj się dzieją to także zasługa wykorzystania autentycznych pieśni śpiewających ryb ze Sri-Lanki.
Trzy ostatnie numery na albumie również nie odstają od reszty, bardzo równej i przemyślanej. Wpierw "Halleluhah", nie będący kolejnym coverem numeru Leonarda Cohena. Znów jest szybciej i żywiej, a zarazem surowiej i ponownie nieco alternatywnie, powiedziałbym nawet że w duchu ostatniej znakomitej płyty Dinosaur Jr. Trzecia miniaturka, trwająca niespełna trzy minuty to "The Andrmeda Strain" o porywającym nieco improwizowanym jazzującym brzmieniu rozpiętym na surowym basie, melodyjnych klawiszach Rogera Kinga i ponownie niezwykle żywej, pulsującej grze Minnemanna na perkusji. Finałowy "Stranger Than Fiction" z kolei jest idealnym i bardzo wyrazistym zakończeniem tej płyty. Najpierw usypia się w nim naszą czujność delikatną atmosferą, lekkim klawiszem i orkiestracjami w tle, następnie rozwija elektroniką i po kolei, ale i niespiesznie rozwija pełniejszą paletę dźwięków, które na sam koniec nie zamierza uderzyć w nas mocniejszym uderzeniem, a do końca czaruje delikatnym i lekkim jak powiew wiatru zakończeniem, które wręcz każe płytę włączyć ponownie.
Mimo swojego dość posępnego wydźwięku jest to płyta nie tylko spójna, ale także magnetyczna. Przyciągająca świeżym, nowoczesnym brzmieniem, nietypowymi i soczystymi rozwiązaniami, a także charakteryzujący się niesamowitą synergią między muzykami. To, co zwraca też uwagę to fantastyczne rozłożenie akcentów - niepokojące, apokaliptyczne teksty podkreślające naszą kruchość i pęd ku samozagładzie skontrastowane z często dość wesołą i melodyjną strukturą muzyki nadaje całości niezwykłej głębi, swobody i podkreślanej wielokrotnie świeżości. O ile debiut był po prostu udanym albumem, tak drugi krążek The Mute Gods, zwłaszcza biorąc pod uwagę krótki czas dzielący oba wydawnictwa, urasta wręcz do rangi arcydzieła, a także do jednych z najciekawszych, nie tylko progresywnych, płyt bieżącego roku. Polecam! Ocena: 8,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz