środa, 31 maja 2017

Vangough - Warpaint (2017)


Jeśli pierwszy raz słyszycie nazwisko słynnego malarza jako nazwę zespołu i w dodatku pisane jako jedno słowo to nie zdziwi mnie to wcale. Dla mnie piąty album tej amerykańskiej formacji to również pierwsze zetknięcie z ich twórczością i o ile poprzednie poznałem na szybko i dość pobieżnie to najnowszy album praktycznie nie schodzi z mojego odtwarzacza. Świetna okładka i tajemnicze czarne króliki to nie jedyna rzecz, która zwraca uwagę na samym początku, ale także znakomity, mocny wstęp do albumu....

Uzależniający ponad siedmiominutowy "Morphine", bo o nim mowa, genialnie wprowadza w gęsty i bardzo ciekawy album. Ciężki i surowy gitarowy riff wytacza się od pierwszych sekund razem z potężną perkusją. Do tego dochodzi duszne, dość powolne tempo, które wraz z riffem i perkusją dosłownie wżera się w głowę, a następnie wszystko cichnie gdy wchodzi wokal Claya Withrowa, dysponującego niezwykle interesującą i intensywną barwą głosu. Tempo w tym utworze pozostaje dość duszne i pochodowe do samego końca, choć nie brakuje tutaj zdecydowanie ostrzejszych fragmentów czy solówek. Gdzieś pachnie Mastodonem, a gdzieś Leprousem, jednakże o jakimkolwiek kopiowaniu nie ma mowy. Atmosfery nie brakuje także w kolejnym, równie wciągającym  niespełna pięciominutowym i najkrótszym na płycie "Dust", który zaczyna się od niepokojącego gitarowego riffu i takiegoż wokalu Withrowa, a następnie wszystko gęstnieje za sprawą świetnie brzmiącej perkusji. Tu również nie brakuje znakomitych gitarowych zagrań, rozbudowanych pasaży instrumentalnych, które zachwycają swoją melodyką, strukturą i gęstym, niezwykłym klimatem. Po nim następuje niemal ośmiominutowy "The Suffering" w którym od razu uderza w ans kolejny intensywny gitarowy riff i znakomita, dotrzymująca kroku perkusja. Warto zwrócić w tym miejscu uwagę, że wszystko co słyszymy jest zaaranżowane jedynie na bas, gitarę oraz perkusję, co sprawia, że całość jest intensywna i surowa. Nie ma tu drugiej gitary czy modnych w progresywnym graniu klawiszy (choć pojawiają się one na chwilę), bo Vangough to zespół trzy osobowy. Stąd też słyszalne w ich stylu niemal sludge'owe brzmienie.

Znakomicie wypada także "Gravity" trwający osiem minut i czternaście sekund, który swoim klimatem bardzo skojarzył mi się z niedawno opisywanym u nas albumem polskiej grupy Hellhaven, a także dokonaniami Riverside z płyty "Anno Domini High Definition" wymieszanym z Leprous. Może to przez ten nieco hard rockowy szlif, a może gęstą atmosferę brzmienia, w której każdy dźwięk ma swoje miejsce i czas. Sporą rolę, jak an całym zresztą krążku, odgrywają tutaj emocje, które świetnie są oddawane w głosie Withrowa i uzupełniają się z muzyką, a ciężki finałowy pasaż kapitalnie rozładowuje narastające napięcie.. Fantastyczny jest także "Till Nothing's Left", który nie rezygnując z tego surowego i dość dusznego brzmienia wydaje się brzmieć nieco żywiej i energiczniej. Jest też nieco bardziej rozbudowany i jeszcze więcej w nim emocjonalnych spowolnień i następujących po nich intensywnych uderzeń. Tu także nasuwają się skojarzenia z Leprous, może nawet Opethem czy naszym Riverside, ale zdecydowanie nie ma mowy ko kopiowaniu - Vangough ma bardzo wyrazisty, własny styl a te skojarzenia wynikają jedynie z podobnego budowania przekazu i linii melodycznych.


Niespełna sześciominutowy "Knell" również wypada niezwykle atrakcyjnie i brzmi tak jakby został dosłownie wyrwany z ostatnich dwóch albumów Leprous - jestem też niemal pewien, że norweska grupa by się go nie powstydziłaby. Gitarowe mroczne tony, przepełniony smutkiem wokal i klawisz w tle, a następnie fenomenalne mroczne rozwinięcie w którym nie brakuje gęstego sludge'u czy charakterystycznych dla Leprous wokalnych popisów. Nie ustępuje mu także monumentalny ponad jedenastominutowy finał płyty pod postacią utworu zatytułowanego "Black Rabbit". Świetne bardzo mocne i intensywne wejście skojarzyć się może z Mastodon, a już po chwili następuje duszne, marszowe zwolnienie znów nieco kojarzące się z Leprous. Tempo zmienia się w nim kilkakrotnie, za każdym razem zachwycając intensywnością i ogromną dawką emocji.

Najnowszy album Vangough zachwyca swoim brudem, gęstym sludge'owym brzmieniem, wyrazistą perkusją i surowymi gitarowymi zagrywkami i niezwykłym, bardzo intensywnym ładunkiem emocjonalnym. Te siedem numerów, zamykających się w czasie nieco ponad pięćdziesięciu minut przelatuje szybko i zaraz po skończeniu chce się go włączyć ponownie. Na mnie wywarł duże wrażenie i od marca, kiedy płyta miała swoją premierę jest jedną z najchętniej słuchanych przeze mnie tegorocznych płyt, takich które się nie potrafią znudzić, a przy każdym odsłuchu znajdzie się jakiś nowy element. Jestem też niemal pewien, ze w moim podsumowaniu rocznym tej płyty nie zabraknie. Polecam! Ocena: 9/10 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz