Każdy z nas zapewne w dzieciństwie miał jakiś ulubiony ubiór, najlepiej uszyty przez mamę z jakiegoś fajnego materiału. Ja doskonale pamiętam koszulę i spodnie w jakieś indiańskie, szamańskie wzory. Gdy zobaczyłem grafikę okładkową drugiej płyty hiszpańskiej grupy Atavismo od razu przyszedł mi na myśl właśnie ten komplet. Z muzyką zespołu z Algericas jest podobnie - z miejsca ma szansę stać się pozycją do której będzie się wracało często i chętnie...
Debiutowali bardzo dobrze przyjętym, zarówno w Hiszpanii jak i na świecie, albumem "Desintegración" w 2015 roku. Cztery kompozycje o łącznym czasie trzydziestu sześciu minut łączyły w sobie świeże, nowoczesne brzmienie ze staromodną stylistyką retro, a wszystko w ramach mieszanki rocka progresywnego, psychodelicznego i hard rocka z przełomu lat 60 i 70. Na najnowszym albumie znalazło się pięć numerów, zamykających się w niespełna trzech kwadransach, a konkretniej około czterdziestu dwóch minut. Znalazło się na nim miejsce na większą ilość swobody, improwizacji i przestrzeni zahaczającej o początki space rocka, muzyczne fragmenty stały się jeszcze bardziej hipnotyczne, a sam zespół zdecydował się na jeszcze większą eksplorację dawnego brzmienia i interesujących ich stylistyk. Co ciekawe by osiągnąć niezwykły efekt wcale nie potrzebują rozbudowanego składu, bo grupa to tak zwane power trio złożone z perkusistki i wokalistki Sandry, śpiewającego basisty Mateo oraz Potiego grającego na gitarze i również udzielającego się wokalnie.
Płytę otwiera ponad ośmiominutowy "Pan y Dolor", który od razu oplata starym brzmieniem, soczystymi gitarami i piękną, pełną perkusją. Gdyby gdzieś w tle dał się usłyszeć winylowy trzask miało by się całkowite wrażenie, że to wcale nie jest nowy materiał, a jakiś znaleziony w szufladach i nigdy nie wydany. Przełamanie następuje mniej więcej w połowie utworu gdy wchodzi klimatyczny, bardzo przestrzenny pasaż niemal pachnący pierwszym albumem King Crimson czy nawet szwedzkim Anekdoten, ale dodatkowo przefiltrowanym przez nowocześniejsze elementy, które śmiało można by klasyfikować nawet jako post-rock, ale w wydaniu bliższym space-rockowi. Powrót do cięższego, bardziej rozbudowanego i melodyjnego grania jest zaś bardzo płynny i ożywczy po wyciszeniu, które serwowali chwilę wcześniej. Psychodeliczny klimat cudnie łączy się tutaj z wczesną progresją i charakterystyczną dla lat 60 i 70 hard rockową harmonią, a wszystko podlane hiszpańskim podejściem, zupełnie innym i wyróżniającym się na tle podobnych zespołów. Po nim czas na ponad jedenastominutowy "El Sueño", który jeszcze wyraźniej sięga po brzmienie, które można by skojarzyć z pierwszym King Crimson, a wszystko za sprawą kapitalnego riffu gitary. Tempo jest nieco wolniejsze, jeszcze bardziej psychodeliczne i niepokojące. Finałowa solówka to z kolei majstersztyk. Każdy dźwięk niemal się tutaj widzi, roztaczają wokół siebie aurę i falują, a to uczucie coraz rzadziej towarzyszy mi przy słuchaniu nowych płyt. Coś absolutnie niesamowitego.
W znacznie krótszym, bo trwającym już tylko sześć minut i osiem sekund porywającym "La Maldición del Zisco", który robi świetne wrażenie wyrazistą linią basu (wyraźną zresztą także w poprzednim utworze) przypominając trochę melodią fragmenty "Lata" Vivaldiego. Atmosfera też jest tutaj niepokojąca, nieco senna, ale wyraźnie przedburzowa. Kapitalnie jest też w przedostatnim na albumie numerze "Belleza Cuatro", który znów oczarowuje surową, melodyjną gitarą i klawiszowym sennym tłem do którego dołącza fantastyczny, niespieszny tamburyn i delikatna, miarowa perkusja w tle. Zwieńczenie krążka następuje w imponującym ponad dziesięciominutowym "Volarás", który z nieco sennego klimatu poprzedniego numer ponownie wraca do żywiołowego, pełnego energii i ognia grania. Plemienna perkusja, wyrazisty i surowy zarazem bas, space-rockowe przejazdy w tle, niepokojący nastrój, przecudowne wejście gitary w której słychać zabawę dźwiękami i radość z budowania atmosfery. Tu znów uwidacznia się wrażenie widzenia każdego dźwięku, jest ono bardzo wyraźne i czyste. Sam utwór jest też w swoim brzmieniu bardzo gęsty i podniosły pozwalając na pokazanie nie tylko umiejętności muzyków, ale i swobody w łączeniu psychodeli z progresywnym szlifem.
"Inerte" to album niezwykły, porywający i świeży, pełen znakomitych, gorących dźwięków czerpiących z bogatej przeszłości muzyki rockowej, ale też pokazujący, że bawiąc się w muzykę retro można brzmieć też niezwykle nowocześnie nie tracąc nic z klimatu lat 60 i 70, a przy tym bardzo pomysłowo oraz oryginalnie. Senna atmosfera fantastycznie współgra tu z bogatymi partiami gitar, ostrzejszymi rozwinięciami, a także uczuciem niezwykłej lekkości i płynności. Tu nie ma miejsca na żadne wymuszone dźwięki, efekty które mają jeszcze bardziej postarzyć materiał niż ten jest w rzeczywistości lub do jakiego pretenduje. To płyta, do której będziecie wracać z przyjemnością, a samo Atavismo z miejsca stanie się jednym z Waszych ulubionych zespołów. Gdybym tylko rozumiał o czym śpiewają, mój zachwyt prawdopodobnie byłby jeszcze większy. Polecam! Ocena: 9/10
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz