Zaledwie trzy tygodnie temu wyszła jego najnowsza czternasta, a zarazem ostatnia płyta studyjna. W kontekście tytułu "pożegnalnej" płyty aż chce się zacytować ostatnie słowa Tuwima, które miały brzmieć: "dla oszczędności zagaście światłość wiekuistą, gdyby mi kiedyś miała zaświecić" bo dopełniają się z chęcią wyciemnienia - odejścia w wieczny mrok. Do tego wszystkiego z okładki bije ta przejmująca czarno biała kolorystyka jakby od niechcenia nawiązująca do innej tegorocznej płyty "Blackstar" Davida Bowiego, którego pożegnaliśmy na początku tego roku. Sprawdźmy jaka jest najnowsza płyta Leonarda Cohena...
Dziewięć utworów o łącznym czasie trzydziestu sześciu minut to jak zwykle w przypadku tego muzyka potężna dawka emocji oraz jego wspaniałego i rozpoznawalnego, głębokiego i szorstkiego głosu. Podobnie też jak w przypadku ostatniej płyty Davida Bowie jest to album będący kwintesencją muzycznych poszukiwań i doświadczeń artysty, który nikomu już nic nie musiał udowadniać i który zawsze widział więcej od nas samych, a swoje refleksje przetwarzał w utwory piękne i nie zawsze łatwe. Te wszystkie elementy słychać już w świetnym otwierającym płytę numerze tytułowym, który jako singiel pojawił się dopiero we wrześniu tego roku, na miesiąc przed premierą całej płyty. Jakże piękny jest to utwór, smutny i przejmujący w swoim wymiarze lirycznym, muzycznym i brzmieniowym. Niezwykłe pogodzenie z faktem, że jest się u kresu podróży nie tylko artystycznej, ale i także ze swoim człowieczeństwem. Sam Leonard Cohen w wywiadzie przeprowadzonym 13 października mówił, że utwór traktuje o ofierze jaką miał ponieść Abraham składając Bogu swojego jedynego syna Izaaka. Słowa "Hineni*, hineni; I’m ready, my lord" są tego najlepszym przykładem, ale można też przypuszczać, że mówiąc "Jestem gotowy by służyć, jestem gotowy mój Panie" Leonard Cohen wygłasza tutaj także swoją ostatnią wolę - że jest gotowy, by odejść tam gdzie kiedyś wszyscy pójdziemy. Nie ustępuje mu także muzycznie i lirycznie drugi numer "Treaty", który w równie przejmujący sposób traktuje o przemijaniu będąc jednocześnie rozmową z Bogiem jak gdyby Cohen w momencie nagrywania i pisania tego utworu stał już u bram i dopełniał ostatnich formalności.
"On the Level" znajdujący się na trzeciej pozycji swoim klimatem przypomina trochę "Halellujah", ale kobiece głosy przesuwają go delikatnie w gospel. Cohen zdaje się tutaj spowiadać ze swoich grzechów, a "anioły" wtórują mu jak gdyby chciały pomóc mu w oczyszczeniu win. Odrobinę tylko szybszy jest kolejny przejmujący "Leaving the Table", w którym Leonard otwarcie mówi o tym, że zostawia nas ze swoją twórczością, a sam udaje się w podróż w nieznane:
Nie potrzebuje żadnego powodu
dla którego stałem się kim jestem
wszystkie te wymówki
są stare i słabe
Nie potrzebuję rozgrzeszenia
i nie mam kogo obwiniać
odchodzę od tego stołu
zakończyłem swoją grę
Równie piękny jest "If I Didn't Have Your Love" w którym głównym motywem są wietrzne klawisze, a delikatna perkusja i gitara jedynie ją uzupełniają. Do tego oczywiście dochodzi przejmujący głos Cohena. Jeszcze bardziej przejmujący jest "Travelling Light" w którym do głosu znów dochodzi odrobina gospel przepięknie połączona z bluesem i delikatną, absolutnie nienachalną, nowoczesną elektroniką.
Podróżuję ku światłu
to pożegnanie
niegdyś tak jasno świeciła
moja upadła gwiazda
Odchodzę późno
zamknęli już bar
niegdyś grałem tu
na gitarze
(...)
Dobranoc, dobranoc
moja upadła gwiazdo
wiem, że miałaś rację
zawsze ją przecież miałaś
Wiem, że miałaś rację
co do tego czym jest blues
przeżyłaś swoje życie
nigdy w nim nie przebierając
Niezwykły jest także "Seemed The Beter Way" traktujący o naszych wyborach i o tym, co zrobiliśmy źle i jest za późno by odwrócić to, co się stało. Przejmująco brzmi tutaj chór, motyw na skrzypcach i ponure basowe tony, które je uzupełniają. Przedostatni utwór zatytułowany "Steer Your Way" Leonard Cohen poświęcił pouczeniu o tym, żebyśmy zawsze dążyli do poznania tego co jest dalej, pozornie nieosiągalne poprzez liczne przeciwności i niedogodności, ale zawsze na wyciągnięcie ręki. Za każdym razem gdy słyszy się "steruj swoim życiem" czy "steruj swoim sercem" oczy szklą się, a duszę zalewa smutek, ale jest to ten rodzaj oczyszczającego smutku, który każe nam wziąć się w garść i pochwycić swoje życie, by pokierować nim właściwie. Na sam koniec zaś pojawia się smyczkowa repryza "Treaty" będącą kodą dla całej płyty.
Nigdy nie byłem wielbicielem Leonarda Cohena, choć jego twórczość znam i szanuję. Ta płyta jest wspaniałym i w pełni świadomym pożegnaniem ze światem i ze wszystkimi wielbicielami jego twórczości. Leonard Cohen odszedł w poniedziałek 7 listopada, według słów jego syna Adama, we śnie. W jednym z ostatnich wywiadów mówił, że nigdy nie był człowiekiem religijnym, a jego poglądy w tych kwestiach skłaniały się bardziej ku spirytualizmowi i odchodzeniu ku "pejzażom" i "przestrzeniom" w których mimo nieobecności fizycznej można trwać wiecznie. Pięknie łączy się to właśnie z tą płytą, która pełna jest właśnie takich dźwiękowych pejzaży - eterycznych, wyciszonych, refleksyjnych i milknących w ciszy, która nastaje wraz z końcem. To płyta przepiękna mimo swojego smutnego wydźwięku, szczególnie w momencie gdy już wiemy, że Leonarda nie ma już pośród nas. Podobnie jak w przypadku ostatniej płyty Bowiego to album skłaniający do przemyśleń, ale także niezwykle świeży, przepięknie nagrany i zdecydowanie warty poświecenia uwagi niezależnie od gustów muzycznych i stopnia zainteresowania jego twórczością. Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz