poniedziałek, 28 listopada 2016

Alcest - Kodama (2016)


Pamiętacie tego chłopca co dużo jadł i zawsze miał tłuste palce od masła? O francuskim (a jakże!) zespole, który przybrał nazwę od imienia tego właśnie chłopca pisaliśmy już jakiś czas temu. 30 września grupa wydała swój piąty album studyjny, który poprzedził wydany dwa lata nieco rozczarowujący "Shelter". Najnowsza "Kodama" to powrót do brzmienia z pierwszych płyt gdzie black metal wiązał się z shoegaze'owymi przestrzeniami jednakże pomyślanymi tak, by czuć było rozwój francuzów. A do tego wszystkiego panowie pokusili się o zbudowanie albumu wokół "japońskiego" motywu, bo słowo w tytule oznacza właśnie po japońsku - "echo", a właściwie "duch drzew"...


Uwagę przyciąga już na samym początku grafika - jakże odmienna od tych z wcześniejszych albumów Alcesta. Odpowiada za nią duet graficzny Førtifem i trzeba przyznać, że odwalili kawał znakomitej roboty. Biało-purpurowa kolorystyka jest naprawdę niepokojąca i jedynie skontrastowana czernią włosów postaci wynurzającej się z toni wodnej i żółtym księżycem na którym umieszczono logo zespołu. Do tego wszystkiego z tej samej toni wynurzają się dwie kościste dłonie i powoli obumierające nenufary. Kapitalnie łączy się ona też z zawartością albumu na którym Alcest postanowił nieco zawrócić w kierunku black metalowych, cięższych brzmień, które coraz bardziej były porzucane na rzecz shoegaze'u, które swoje apogeum w twórczości francuzów osiągnął właśnie na "Shelter" sprowadzając się do bardzo bezpiecznego i zachowawczego klimatu, który mógł nieco znużyć zbytnią łagodnością.

Płytę otwiera nieco ponad dziewięciominutowy utwór tytułowy, który fantastycznie wprowadza w niezwykłą atmosferę historii. Udało się tutaj zbalansować obie ścieżki muzyczne, które obierał Alcest w jedną zgrabną całość - obok lekkich, wietrznych fragmentów pojawia się sporo zmian tempa i niepokojących klawiszy, ostre riffy i dodatkowo gościnne chórki nagrane przez Katherine Shepard. Bardziej surowo i znacznie mocniej black metalowo robi się w drugim bardzo dobrym "Eclosion". Przez niemal dziewięć minut panowie uderzają rozbudowanymi i energicznymi partiami perkusji i gitar, wokalnie zaś nie stroniąc od łączenia growli z czystymi fragmentami. W "Je suis d'ailleurs" kontynuuje się utwór poprzedni w ten sam zbalansowany sposób utwór - przestrzeń, piękno, niepokój i bardzo dobre czyste i przejrzyste brzmienie. Nie oznacza to jednak, że całkowicie rezygnuje się z utworów delikatnych. W "Untouched" panowie zwalniają skręcając z kolei w rejony post-rocka, obficie jednak zabarwionego shoegaze'owa melancholią i mocnym przestrzennym rozwinięciem w końcowej partii. Mroczniej i ciężej znów robi się w świetnym "Oiseaux de proie" w którym fantastycznie na pierwszy plan wybija się rozbudowana, uwypuklona perkusja. Na koniec pojawia się instrumentalny "Onyx" jeszcze mocniej nastawiony na atmosferę opartej na przesterowanych gitarach  mogących się trochę kojarzyć z Sunn 0)). Ten pełniący funkcję kody numer nieco wyłamuje się z konwencji pozostałych i wydaje się być nieco niedokończony, ale znakomicie wieńczy album.

Wersja limitowana zawiera jeszcze jeden dysk na którym znalazł się jeden utwór, co ciekawe trwający zaledwie sześć minut. "Notre sang et nos pensées", bo taki nosi tytuł, podobnie jak kończący wersję podstawową "Onyx" jest instrumentalem, który znacznie lepiej prezentowałby się na podstawowym dysku zastępując w roli zakończenia "Onyxa". Łagodna, melodyjna gitara i melancholijnie rozwijająca się atmosfera, która wręcz urzeka pięknem gdy dołącza do niej ponownie mocno i wyraźnie uwypuklona perkusja, a na sam koniec robi się przestrzennie i zbliża się całość swoim klimatem do płyty "Les voyages de l'âme". 

Najnowszy album francuzów to solidny dodatek do dotychczasowej dyskografii, który przepięknie łączy melancholię z mocniejszymi uderzeniami. W przetartych szlakach Alcest pokazuje jednak, że w tej części ekstremalnego metalu wciąż jest miejsce na rozwój: zarówno w sferze bardzo przejrzystego brzmienia, które może się także tym, którzy po taką muzykę nie sięgają lub robią to rzadko, ale także w kwestii kompozycji, gdzie klimat i zbalansowanie środków potrafi wzbudzić emocje i zabrać do zupełnie innego świata. To muzyka, którą świetnie oddaje tytuł - pełna wewnętrznego smutku, gniewu i jednocześnie spokoju, czyli tego co wypełnia nie tylko dusze muzyków, ale każdego z nas. Ocena: 8/10


Przypominamy, że zbieramy pytania do Q&A Styczeń/Luty 2017!

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz