niedziela, 20 listopada 2016

Meller Gołyźniak Duda - Breaking Habits (2016)


Kończący  się już rok szczodry zdecydowanie nie był dobry dla Mariusza Dudy z Riverside i dla jego kolegów z  zespołu z powodów osobistych, których nikomu chyba już nie trzeba przedstawiać. Nieco wcześniej, bo od listopada 2014 roku wraz z Maciejem Mellerem (znanym z Quidam) i Michałem Gołyźniakiem (znanym z Sorry Boys czy współpracy z Natalią Nykiel) nagrywał wspólną płytę, którą dopiero na jesień tego roku ukończyli. Efekt? Niesamowity i jakże inny od macierzystych formacji wszystkich trzech muzyków.

Nagrywany na setkę materiał, choć będący wynikiem wielu spotkań na przestrzeni prawie trzech lat materiał, jest surowy, brudny, a zarazem bardzo solidnie zrealizowany od soczystego brzmienia począwszy aż po kwestie kompozycyjne. Wpierw jednak spojrzenie na okładkę. Tym razem mamy do czynienia nie z grafika Travisa Smitha, a polskiego artysty Jarka Kubickiego.`Ta specyficzna sztuka być może nie wszystkim przypadnie do gustu lub nawet kojarzyć się z grafikami zespołów w rodzaju Moonspell czy Septic Flesh (grających zresztą zupełnie inną i dużo bardziej ekstremalne rzeczy), ale moim zdaniem fantastycznie łączy się z muzyką zawartą na krążku i uzupełnia całość. Doskonale komponują się też delikatne litery po prawej stronie interesująco skontrastowane złotą czcionką tytułu albumu dzięki czemu dobrze wyglądają i nie próbują zdominować grafiki. Sam tytuł jest również wielce intrygujący - "przełamując przyzwyczajenia/schematy/rutynę" - odnosząc się w pewnym sensie do tria tworzącego grupę. Wywodzący się z trzech różnych formacji, tworzących zgoła odmienną (lub nieznacznie tylko podobną stylistycznie) muzykę postanowili nagrać wspólnie coś zupełnie innego niż zazwyczaj, niż przyzwyczaili swoich fanów. Wypadkową osobowości, stylów i miłości do nasączonego bluesem hard rocka. Mieszanka, która mogła by wyjść nijako albo być petardą. Nie trudno się chyba domyślić, że w tym wypadku mamy do czynienia z tym drugim.

Słychać to doskonale już na otwierającym płytę "Birds Of Prey", którego tytuł pierwotnie podobno miał też być nazwą zespołu, ale ostatecznie nie zdecydowano się na to. Najpierw wita nas charakterystyczny głos Dudy, następnie uderzenie perkusji Gołyźniaka, po czym dołącza gitara Mellera i bas Dudy. Jest ostro, melodyjnie, a kapitalne zwolnienia świetnie kontrastują z energetycznym tempem i motorycznymi riffami oraz soczystym pełnym brzmieniem. Jeszcze bardziej drapieżny jest zadziorny "Feet on the Desk", który odważnie flirtuje z bluesem i hard rockiem. Duda pokazuje też tutaj swoją bardziej aktorską stronę swojego głosu, której na płytach Riverside nie znajdziecie. Fantastycznie brzmi tutaj jego bas i mocne riffy Mellera oraz nadająca tempa i intrygującej atmosfery perkusja Gołyźniaka. Po prostu petarda. Spokojniej i bardziej melancholijnie, trochę nawet Riversajdowo robi się w "Shapeshifter" choć nie mógł by znaleźć się na żadnej z płyt macierzystego zespołu Dudy. To taki utwór, który pokochać można od pierwszego usłyszenia. Po dość niepozornym, ale kapitalnym numerze trzecim uderzeniami bębnów zaczyna się instrumentalny (!) utwór tytułowy. Gitary na ich tle malują leniwe tło powoli rozwijając się do szybszej, dość niepokojącej melodii. To progresywne w duchu budowanie napięcia i dawkowanie emocji bliższe jest jednak bluesowym klimatom, czy nawet ambientowym eksperymentom Riverside, ale budowanymi tylko perkusją i gitarami, aż do wspaniałego przestrzennego szybkiego finału. Coś pięknego!


Kolejną czwórkę, bo na płycie znalazło się jedynie osiem kawałków, otwiera "Against the Tide" z kolejną porcją soczystej perkusji i płynących gitarowych riffów oraz przepięknej uzupełniającym całość przejmującym wokalem Dudy. Szkoda tylko, że podczas instrumentalnego pasażu utwór się wycisza, ustępując melancholijnej partii gitary, który choć brzmi ładnie trochę nie pasuje mi jako zwieńczenie tego numeru. Energetyczna perkusja i wokal Dudy zaczyna kapitalny numer "Tattoo" gdzie blues przetyka się z nasączonym popem alternatywnym rockiem, ale o jakiejkolwiek sztuczności czy plastiku mówić nie można. Kolejny, w którym dosłownie można się zakochać. Cóż za chemia! Cóż za wyczucie! W podobnym graniu dawno nie słyszałem niczego tak dobrze brzmiącego i tak ożywczego jak to, co wyczarowali razem Meller, Gołyźniak i Duda. Progresywne zacięcie ujawnia się ponownie w przedostatnim prawie dziesięciominutowym (i najdłuższym na płycie) "Floating Over" w którym najpierw instrumentalnie buduje się niepokojące podłoże, a następnie stopniowo buduje się atmosferę bujającym spokojnym fragmentem z lekkim wokalem Dudy najmocniej kojarzącym się z Riverside, ale nie jest to zabieg wcale taki oczywisty, a następnie coraz mocniej rozbudowując tempo. Po prostu miodzio! A na sam koniec kolejna instrumentalna rozpędzona petarda "Into the Wild", która dosłownie wtacza się motoryczną perkusją Gołyźniaka i następnie jeszcze ostrzej przyspiesza melodyjnymi riffami gitar. Więcej! - chce się krzyknąć, ale to już koniec i pozostaje jedynie płytę zapętlić.

Na ten album trzeba było czekać długo i przez większą część tego czasu nawet nie miało się pojęcia, że coś takiego w ogóle powstaje. Niespełna trzy kwadranse, które na swoim wspólnym debiucie panowie zawarli zdecydowanie wystarcza i nie pozwala o sobie zapomnieć. Każdy utwór to dopracowana całość, choć tylko kilka z nich to absolutne petardy i perełki, które nawet wyjęte z kontekstu wżerają się w głowę mocno i nie chcą puścić. To taka niespodzianka, która pojawia się późno, ale od razu staje się jednym z najgorętszych albumów mijającego roku. To album idealny na jesień i taki, którego można słuchać w zapętleniu nawet nie zastanawiając się nad tym, że może być nudno - bo absolutnie nie jest. Liczę na to, że na kolejną płytę już nie trzeba będzie czekać w sekrecie trzech lat i że prędko dostaniemy kolejną porcję takiego grania oraz że usłyszeć będzie można trio na żywo. Chylę czoła i włączam album ponownie. Ocena: 9/10


Przypominamy, że zbieramy pytania do Q&A Styczeń/Luty 2017!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz