poniedziałek, 14 listopada 2016

Opeth - Sorceress (2016)


Na niektóre albumy czeka się z niecierpliwością, a kiedy już się pojawią jedyne co czujesz to ogromny zawód. Nie mam za złe, że Opeth kontynuuje swoją przygodę z odkrywaniem brzmień z lat 70 i wielką woltę stylistyczną, która dokonała się za sprawą "Heritage", bo poprzednika najnowszego dwunastego albumu Szwedów, "Pale Communion" uwielbiam i wciąż lubię do niego wracać. Odnoszę jednak wrażenie, że Åkerfeldta wraz z ekipą znów dręczy jakieś dziwne zmęczenie formuły... 

Na początek dobre wrażenie jakie wywołuje świetna grafika na okładce autorstwa Travisa Smitha. Paw, który dumnie pręży swój kolorowy ogon dominuje stojący na górze z czaszek naprawdę potrafi zrobić wrażenie. To nie tylko jedna z najpiękniejszych okładek jakie widziałem, ale także jedna z najlepszych w dyskografii Opeth. Niestety dobre wrażenie na tym się kończy, bo zawarta na płycie muzyka nie jest już tak dobra. Sprawdźmy co się nie udało na "Sorceress", który był nawet szumnie zapowiadany jako coś pomiędzy dawnym, a nowym Opethem. Jak zwykle na szumnych zapowiedziach się skończyło, bo album nie ma nic wspólnego z dawnym stylem zespołu. Dwunasty album Szwedów to bezpośrednia kontynuacja zarówno "Heritage" jak i "Pale Communion" z tą różnicą, że znacznie mniejszym polotem i zdecydowanie gorszym skutkiem.

Początek jest bardzo obiecujący. Akustyczny wstęp fantastycznie i bardzo intrygująco wprowadza w utwór zatytułowany "Persephone", który jest zaledwie wprowadzeniem (chyba trochę niepotrzebnym) do kapitalnego utworu tytułowego. Klawisze we wstępie są tutaj naprawdę kosmiczne, a ciężki ponury riff i doomowe rozwinięcie naprawdę potrafi wgnieść w fotel. Faktycznie słychać tutaj ciężar, którego mogło brakować na dwóch poprzednich albumach, ale o powrocie do korzeni nie można mówić. Opeth zdecydowanie dalej penetruje tutaj dla siebie nowe rejony, które są jedynie odrobinę mocniejsze od tego, co znalazło się na poprzednikach. Bardzo dobre wrażenie wywołuje także kolejny "The Wilde Flowers", który jest nieco tylko wolniejszy, ale także czerpiący z doomowego, kroczącego ciężaru. Zarówno klawisze, gitary i perkusja brzmią tutaj niezwykle melodyjnie i potężnie. Klimat jest tutaj gęsty i podniosły, z jednej strony bardzo Opethowy, a z drugiej kompletnie inny (można by wręcz zaryzykować stwierdzenie, że z innymi płytami Opeth łączy go jedynie głos Aekerfeldta, ale byłoby to trochę niesprawiedliwe). Właściwie nie ma co narzekać, ale jesteśmy przecież zaledwie na początku płyty. Znakomity jest także balladowy "Will O' The Wisp" czarujący magicznie analogową akustyczną gitarą (brzmiącą zupełnie inaczej niż w przypadku tej znanej z "Damnation"). Niespieszny klimat utworu w swojej formie przypomina nieco kołysankę i genialnie przypomina o tym jak wspaniały zmysł artystyczny ma Akerfeldt i jak niezwykłych ma muzyków, by potrafić wyczarować coś tak wspaniałego.


Bardzo dobre wrażenie wywołuje też następujący po niej "Chrysalis", który znów uderza ciężarem i niezwykłym klimatem. W nim chyba najbliżej do starszych dokonań Opeth chociaż brzmienie gitar jest zdecydowanie niższe, bardziej melodyjne, a klawisze znacznie mocniej wysuwają się tutaj na prowadzenie razem z soczystą, lekką perkusja przywodzącą na myśl wszystkie te stare, winylowe nagrania z lat 70. Czerpanie garściami z dokonań Yes czy Genesis jest tutaj słyszalne, ale o bezmyślnym kopiowaniu nie ma mowy, bo Opeth doskonale wyważył jawną inspirację z własnym, charakterystycznym i niepowtarzalnym stylem puszczając oczko zarówno w kierunku klasyków, swoich najlepszych najcięższych dokonań i wszystkich tych, którzy nienawidzą Opeth za to, co zrobili ze swoją muzyką i do tych, którzy pokochali to nowe, niezwykłe oblicze Szwedów. Problem zaczyna się od drugiej części utworu tytułowego, który wraca do akustycznej gitary (i zdaje się nawet nawiązywać do twórczości Simon & Garfunkel), wycisza i mocno spuszcza z kapitalnego, mrocznego tony numeru, który przed chwilą wybrzmiał. Poza tym od tej chwili robi się też potwornie przewidywalnie. W "The Seventh Sojourn" wita nas świetny orientalnie brzmiący wstęp, który doskonale sprawdziłby się gdyby pojawił się zaraz po "Chrysalis" tymczasem po wybrzmieniu "Sorceress 2" choć brzmi znakomicie nie robi takiego wrażenia jak powinien. Poza tym samemu orientalnemu klimatowi tego numeru zdecydowanie brakuje rozwinięcia, a sam dłuży się niemal w nieskończoność, co z kolei sprawia, że można zacząć się nudzić i chcieć przełączyć na kolejny numer.

Po dwóch spokojniejszych utworach kolejny liryczny początek w "Strange Brew" zamiast zainteresować i porwać atmosferą i niezwykłym spokojem zaczyna po prostu nużyć. Ożywienie następuje dopiero wtedy gdy następuje porcja rozszalałych klawiszowych dźwięków, szybkiej perkusji i mocnych, nerwowych riffów mogących kojarzyć się nawet z tymi znanymi z "Deliverance". Dopiero tutaj Opeth ponownie wyraźnie pokazuje kunszt, ogromną wrażliwość i ogrom umiejętności, które niestety szybko nikną w kolejnym niepotrzebnym uspokojeniu, które zamiast zaskoczyć i faktycznie wyciszyć sprawia, że czujemy się rozproszeni i wybici z równowagi jaka nastała wraz z mocniejszym rozwinięciem. Oczywiście po nim następuje kolejne, ale nie robi ono już dobrego wrażenia - pozostał niesmak spowalniania świetnie brzmiących fragmentów. Na ten sam problem cierpi "A Fleeting Glance", który po... spokojnym i lirycznym zakończeniu poprzedniego zaczyna się... spokojnie i lirycznie, a w dodatku w takim tonie pozostaje do samego końca. No prawie, bo finał znów jest skontrastowany cięższym rozwinięciem, ale całe wrażenie niestety skupia się na rozczarowującym początku utworu. Przedostatnia "Era" zamiast od razu oczarować ciekawym uderzeniem lub chociaż jakimś niepokojącym pasażem zaczyna się kołysankową melodia klawiszową, która co prawda po chwili przechodzi w mroczniejsze tony i zlewa się z ciężkim riffem i potężną rozpędzoną perkusją to nie wywołuje to rozwinięcie już żadnych emocji z prostego powodu: brzmi jak wariacja tego, co znalazło się w utworach z początku płyty. Podstawową wersję płyty kończy z kolei klamra pod postacią "Persephone (Slight Return)", która jest powtórzeniem  intra, a różni się jedynie dopiskiem w tytule, który jest z kolei niepotrzebnym oczkiem w kierunku Hendrixa i równie niepotrzebny co wstęp.


Wersja limitowana zawiera jeszcze dysk z dwoma numerami studyjnymi i trzema utworami w wersjach koncertowych. Pierwszy z nich "The Ward" to kolejny akustyczny utwór, który nie zachwycałby niczym gdyby nie kapitalne mocniejsze uderzenie w struny. Swobodnie mógłby zastąpić jeden ze spokojniejszych na płycie podstawowej, choć sam w sobie jest tak samo niepotrzebny. Drugim jest dużo lepszy, choć także głównie oparty na akustycznym dźwięku, "Spring", ale przynajmniej wywołujący uśmiech z połączenia  charakterystycznego stylu Opeth z analogowym brzmieniem. Finałowa partia klawiszy to po prostu majstersztyk i tylko szkoda, że nie znalazł się na wersji podstawowej, bo znacznie poprawiłby wrażenia i odczucia tejże. Koncertowe numery z dodatkiem orkiestry i chóru (pośród nich dwa z poprzedniego albumu "Cusp Of Eternity" i "Voice Of Treason" oraz jeden z Opethowych szlagierów, czyli "The Drapery Falls") są miłym, ale niepotrzebnym dodatkiem, a do tego wszystko nieco rozczarowującym jakością nagrań. "Cusp Of Eternity" mógłby tutaj wypaść naprawdę świetnie i kapitalnie uzupełnić najnowszy album z racji lekkie modyfikacji brzmienia i przesunięcia go w jeszcze cięższe rejony niż na oryginale, ale w tym wypadku dziwnie płaskie, niedopracowane brzmienie koncertowe zabija ten kawałek i dobre wrażenie. To samo dzieje się z "The Drapery Falls", które zyskało nową oprawę (smyczki, aranż mocniej pasujący do nowego oblicza Opeth) - jednakże dobre wrażenie tutaj zabijają tutaj z kolei strasznie wymuszone i niechętne growle, które Akerfeldtowi wyraźnie sprawiają już trudności i nieukrywany ból. W "Voice Of Treason" można się poczuć magicznie i wręcz niesamowicie, tylko szkoda że ten fantastyczny numer znów został całkowicie położony płaskim i nieprzyjemnym brzmieniem.

Trzecia przygoda Opeth ze stylistyką lat 70, do której w ostatnim czasie Akerfeldt zapałał ogromną miłością, nie jest kolejnym krokiem milowym dla szwedzkiego zespołu, a wręcz przeciwnie jest krokiem w tył. Nieznaczny powrót do cięższego i mocniejszego grania w połączeniu z obecnym wizerunkiem stylistycznym tego zespołu mógł wypaść naprawdę fenomenalnie, ale pomysłów starczyło zaledwie na cztery utwory, z czego aż trzy poznaliśmy jeszcze przed wydaniem płyty i świetną okładkę Travisa Smitha. O ile poprzedni potrafił zachwycić i wciągnąć całościowo, o tyle "Sorceress" mniej więcej w drugiej połowie zaczyna nużyć i powielać całe struktury i fragmenty, które usłyszeć można zaledwie parę chwil wcześniej. To mogła być płyta naprawdę niesamowita i piękna, ale sprawiająca wrażenie napisanej na kolanie, niekompletnej i nie do końca przemyślanej zupełnie jakby Akerfeldta goniły terminy i zdoławszy napisać cztery naprawdę porządne numery na szybko dopisał resztę, a następnie rozstawił resztę zespołu w studiu nagraniowym i z pejczykiem w ręku kazał je nagrać pod groźbą nie wypłacenia należytego honorarium. To smutne wrażenie niestety towarzyszy mi za każdym razem, gdy próbuję przesłuchać "Sorceress" w całości i zdecydowanie będzie minąć sporo czasu bym się do niego przekonał tak jak udało mi się przekonać do "Heritage", który nową erę w historii Opeth zapoczątkował. Ocena: 6/10


Crossoverowy ranking płyt Opeth we współpracy z blogiem Blisko Kultury (tutaj)

Przypominamy, że zbieramy pytania do Q&A Styczeń/Luty 2017!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz