Już poprzednia płyta "Heroes" nie była szczególnie zachwycająca, ale była dobra, zważywszy na moment w historii szwedzkiej grupy w jakim powstawała - odejścia większości muzyków, który ten zespół tworzyli i zastąpienia ich nowymi członkami. Mam jednak do niej ogromny sentyment wynikający z faktu patronatu nad polską edycją tamtej płyty. Najnowszy album Sabatona miał w zamierzeniu nie tylko kontynuować dawny styl zespołu, nieco cięższe brzmienie wypracowane na "Heroes" i wnieść nieco świeżości do ich formuły. Tymczasem w zespole, krótko po wydaniu "The Last Stand" znów doszło do roszad w składzie, a najnowszy album jest po prostu tragiczny...
Wydawać by się mogło, że "metalowi nauczyciele historii" nagrywając materiał, który w podstawowej wersji trwa trzydzieści sześć minut z sekundami ponownie nagrają petardę, okazuje się że najlepsze lata Sabaton ma już dawno za sobą, a "Heroes" był jedynie przedsmakiem rozkładu, który dokonuje się na naszych oczach, czy też raczej na naszych uszach. Rozszerzona wersja zawiera, podobnie jak poprzednim razem, co prawda jeszcze utwory bonusowe (dwa covery) co daje łączny czas niespełna trzech kwadransów, a wersja earbook jest nawet dłuższa, bo zawiera jeszcze jeden cover - ale nie polepsza to wcale płyty, która jest nudna, powtarzalna i po prostu zła. Nie pomaga nawet dodatkowy dysk z koncertówką, który także pokazuje w jak koszmarnej formie jest Sabaton. Zacznijmy jednak od początku.
Poprzednim razem gdy Sabaton zmienił swój skład krótko przed wydaniem "Carolus Rex" wynikało to z faktu zmęczenia powtarzaniem tych samych zagrywek i brzmienia na kolejnych płytach i małą możliwością rozwoju. W cztery lata i dwie płyty później historia się powtórzyła, choć z zespołu tym razem nie odeszli niemal wszyscy muzycy. Zanim jeszcze na półki sklepowe trafił "The Last Stand" czyli ósmy album studyjny Szwedów, z grupy odszedł gitarzysta Thobbe Englund, który dołączył w 2013 roku i uczestniczył między innymi przy nagrywaniu poprzedniego krążka. Jednym z powodów jego odejścia był ten sam fakt, który wpłynął na formalny rozpad grupy w 2012 roku. Na jego miejsce co prawda z miejsca został dokooptowany Tommy Johansson, znany z Golden Resurrection i ReinXeed, ale dobitnie pokazuje to w jakiej desperacji znajduje się zespół, by utrzymać się na powierzchni. Do tego wszystkiego Sabaton nagrał płytę wymęczoną, powtarzalną do bólu i będącą kopią poprzednich, które sprawiły, że dali się poznać na całym świecie. I to dosłownie kopią - w najgorszym możliwym wydaniu polegającym na zjadaniu własnego ogona. To także nie świadczy najlepiej. Sprawdźmy jednak zawartość płyty, zarówno kompozycyjną (jeśli w ogóle jakieś się na niej znalazły), tekstową jak i brzmieniowa, która jak można się domyślać z już napisanych słów, we wszystkich trzech przypadkach pozostawia bardzo dużo do życzenia.
Tym razem koncept oparto na "ostatnich bitwach/przyczółkach", a płytę otwiera "Sparta" o bitwie pod Termopilami, który wyróżnia się odrobinę doomowym, wolnym marszowym tempem, ale poza tym od początku jest nudny. Nie cieszy nawet melodyjna solówka. Tylko niezły jest rozpędzony "Last Dying Breath" o serbskim żołnierzu Dragutinie Gavrivoliczu, który wyróżnia się ciekawym riffem, a poza nim nie ma nic do zaoferowania. Klawisze wygrywają te same epickie zagrywki znane z poprzednich płyt. Wypuszczony jako singiel numer trzeci skoczny "
Blood of Bannockburn" (o szkockim zwycięstwie podczas Pierwszej Wojny o niepodległość Szkocji w 1314) to jeden z nielicznych niezłych numerów - wykorzystanie kobzy na początku, szybkie tempo, dobry riff prowadzący i melodyjne solówki. Po nim pojawia się krótkie niespełna minutowe mówione interludium zatytułowane "Diary of an Unknown Soldier", które według mnie jest niepotrzebnie rozdzielone skoro wprowadza do "The Lost Batallion", który jest ciekawie poprowadzony - duszniejsze niemal doomowe marszowe tempo (zwłaszcza z racji mocno wytłumionej nieco elektronicznej perkusji), ale poza tym sprawia wrażenie niedokończonego, zaledwie naszkicowanego. O I Wojnie Światowej lepiej słucha się tego, co nagrało God Dethroned na swoich dwóch ostatnich płyt - o ile oczywiście słucha się death metalu. Jest to po prostu nieudany eksperyment, który silnie kontrastuje z niezłym rozpędzonym "Rorke's Drift"(jedna z bitew między plemieniem Zulu a Imperium Brytyjskim w 1879 roku. Szybko jednak czuje się znużenie, co jest dziwne zważywszy na fakt że numer nie jest długi (trzy i pół minuty - co jest też średnim czasem trwania kawałków na nowym albumie Sabatona).
Cofamy się w czasie do roku 1527 i otrzymujemy opowieść o Gwardii Szwajcarskiej czyli osobistej ochronie papieży, która wówczas walczyła z wojskami Habsurgów umożliwiając ucieczkę papieżowi Klemensowi. Kilka płyt wcześniej byłby to naprawdę dobry kawałek, na tej wypada bardzo blado - i wcale nie dlatego, że powiela brzmieniowe schematy, po prostu jest nijaki, zwłaszcza w kontekście identycznych utworów od Sabatona, które można znaleźć na każdej jego płycie. Jednym ze świeższych historycznych zmagań wziętych na warsztat przez Szwedów jest jedna z bitew mających miejsce w 1988 roku w Afganistanie. "Hill 3234" podobnie jak poprzednik byłby niezłym utworem gdyby pojawił się wcześniej, a tak słucha się go nieźle, ale bez większego entuzjazmu. Lepiej obejrzeć bardzo dobry film "Kompania 9" z 2005 roku. Drugim singlem i jedynym naprawdę udanym numerem na płycie jest szybki "Shiroyama" o bitwie z 1877 roku podczas której wojska Rebelii Satsumy po raz ostatni stanęli do walki przeciwko wojskom Imperium Japońskiego. Nie brakuje znakomitego tempa, melodii i zwolnienia, ale to nie wystarcza by pociągnąć płytę. Istnym kuriozum jest z kolei kolejny "polski utwór" - tym razem poświęcony husarii i zwycięstwu Sobieskiego pod Wiedniem. "Winged Hussars" jest po prostu komiczny - nie tylko ze względu na autoplagiat klawiszy, ale ze względu na całość. Poprzednie "polskie" były naprawdę dobrymi kawałkami, ten zaś brzmi jak kiepski żart. Trzecim dobrym utworem, który nieco z całej płyty się wybija jest "The Last Battle" poświęcony bitwie o zamek Itter w 1945 roku. Gitarowe riffy fajnie zgrywają się tutaj z klawiszami, jest niezła solówka oraz zwolnienie prowadzące do wielkiego finału - szkoda tylko że i on nie polepsza pierwszego złego wrażenia.
Utwory bonusowe otwiera "Camouflage" o wojnie w Wietnamie będący coverem z repertuaru Stana Ridgwaya. To czwarty kawałek, który wypada na dobrze ze względu na surowe riffy przywodzące trochę na myśl brzmienie poprzedniej płyty, ale i on nie ratuje podstawowego materiału. Muzycznie dobrze wypada cover "All Guns Blazing" z repertuaru Judas Priest, ale nie oddaje w pełni ognia oryginału, a Joakim próbując naśladować Halforda nie brzmi porywająco. Lepiej puścić wciąż genialnego "Painkillera". Totalnie zaś położony został cover Iron Maiden, czyli "Afraid of Shoot Strangers". Wykonanie tego utworu jest tak koszmarne i nieciekawe, że Dickinson i reszta słynnego zespołu powinna czym prędzej domagać się zadośćuczynienia za profanację. I to dosłownie. Na japońskiej edycji pojawia się jeszcze jeden cover pochodzący z repertuaru Twisted Sister "Burn In Hell". Obawiam się, że również został położony. Na poprzedniej płycie bowiem covery fajnie uzupełniały materiał podstawowy, a na tej niepotrzebnie rozciągają mało atrakcyjną płytę, która choć nie trwa długo jest po prostu męcząca.
Sabaton nigdy nie był zespołem wybitnym, ale miał na siebie fajny pomysł, kilka dobrych płyt, a od momentu pierwszego rozłamu coraz bardziej nie wie w którą stronę pójść. Nie ma w tej grupie żadnego rozwoju, a powielanie schematów, nawet kosztem lekkiego zwolnienia i dodania odrobiny elektroniki, nie sprawia że chce się nowej płyty słuchać. Ten zespół potrzebuje oddechu, albo całkowitego rozwiązania, bo jeśli jest to ostatnia płyta Szwedów to tę bitwę przegrali z kretesem. Trzy tylko niezłe autorskie, jeden dobry cover i fajna okładka nie wystarczą bowiem by ten album uciągnąć, a jeśli macie ochotę posłuchać "dobrego" Sabatonu to lepiej puścić sobie "Attero Dominatus" albo nawet "The Art of War", który sprawił że grupa stała się znana na całym świecie. Tu bowiem nie pomoże nawet czołg na scenie, ani ten dodawany w wersji kolekcjonerskiej. Po prostu: istna katorga... Ocena: 3/10
Cofamy się w czasie do roku 1527 i otrzymujemy opowieść o Gwardii Szwajcarskiej czyli osobistej ochronie papieży, która wówczas walczyła z wojskami Habsurgów umożliwiając ucieczkę papieżowi Klemensowi. Kilka płyt wcześniej byłby to naprawdę dobry kawałek, na tej wypada bardzo blado - i wcale nie dlatego, że powiela brzmieniowe schematy, po prostu jest nijaki, zwłaszcza w kontekście identycznych utworów od Sabatona, które można znaleźć na każdej jego płycie. Jednym ze świeższych historycznych zmagań wziętych na warsztat przez Szwedów jest jedna z bitew mających miejsce w 1988 roku w Afganistanie. "Hill 3234" podobnie jak poprzednik byłby niezłym utworem gdyby pojawił się wcześniej, a tak słucha się go nieźle, ale bez większego entuzjazmu. Lepiej obejrzeć bardzo dobry film "Kompania 9" z 2005 roku. Drugim singlem i jedynym naprawdę udanym numerem na płycie jest szybki "Shiroyama" o bitwie z 1877 roku podczas której wojska Rebelii Satsumy po raz ostatni stanęli do walki przeciwko wojskom Imperium Japońskiego. Nie brakuje znakomitego tempa, melodii i zwolnienia, ale to nie wystarcza by pociągnąć płytę. Istnym kuriozum jest z kolei kolejny "polski utwór" - tym razem poświęcony husarii i zwycięstwu Sobieskiego pod Wiedniem. "Winged Hussars" jest po prostu komiczny - nie tylko ze względu na autoplagiat klawiszy, ale ze względu na całość. Poprzednie "polskie" były naprawdę dobrymi kawałkami, ten zaś brzmi jak kiepski żart. Trzecim dobrym utworem, który nieco z całej płyty się wybija jest "The Last Battle" poświęcony bitwie o zamek Itter w 1945 roku. Gitarowe riffy fajnie zgrywają się tutaj z klawiszami, jest niezła solówka oraz zwolnienie prowadzące do wielkiego finału - szkoda tylko że i on nie polepsza pierwszego złego wrażenia.
Utwory bonusowe otwiera "Camouflage" o wojnie w Wietnamie będący coverem z repertuaru Stana Ridgwaya. To czwarty kawałek, który wypada na dobrze ze względu na surowe riffy przywodzące trochę na myśl brzmienie poprzedniej płyty, ale i on nie ratuje podstawowego materiału. Muzycznie dobrze wypada cover "All Guns Blazing" z repertuaru Judas Priest, ale nie oddaje w pełni ognia oryginału, a Joakim próbując naśladować Halforda nie brzmi porywająco. Lepiej puścić wciąż genialnego "Painkillera". Totalnie zaś położony został cover Iron Maiden, czyli "Afraid of Shoot Strangers". Wykonanie tego utworu jest tak koszmarne i nieciekawe, że Dickinson i reszta słynnego zespołu powinna czym prędzej domagać się zadośćuczynienia za profanację. I to dosłownie. Na japońskiej edycji pojawia się jeszcze jeden cover pochodzący z repertuaru Twisted Sister "Burn In Hell". Obawiam się, że również został położony. Na poprzedniej płycie bowiem covery fajnie uzupełniały materiał podstawowy, a na tej niepotrzebnie rozciągają mało atrakcyjną płytę, która choć nie trwa długo jest po prostu męcząca.
Sabaton nigdy nie był zespołem wybitnym, ale miał na siebie fajny pomysł, kilka dobrych płyt, a od momentu pierwszego rozłamu coraz bardziej nie wie w którą stronę pójść. Nie ma w tej grupie żadnego rozwoju, a powielanie schematów, nawet kosztem lekkiego zwolnienia i dodania odrobiny elektroniki, nie sprawia że chce się nowej płyty słuchać. Ten zespół potrzebuje oddechu, albo całkowitego rozwiązania, bo jeśli jest to ostatnia płyta Szwedów to tę bitwę przegrali z kretesem. Trzy tylko niezłe autorskie, jeden dobry cover i fajna okładka nie wystarczą bowiem by ten album uciągnąć, a jeśli macie ochotę posłuchać "dobrego" Sabatonu to lepiej puścić sobie "Attero Dominatus" albo nawet "The Art of War", który sprawił że grupa stała się znana na całym świecie. Tu bowiem nie pomoże nawet czołg na scenie, ani ten dodawany w wersji kolekcjonerskiej. Po prostu: istna katorga... Ocena: 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz