niedziela, 6 września 2015

Iron Maiden - The Book Of Souls (2015)


Zdania, tak jak w przypadku poprzedniego "The Final Frontier", są podzielone. Jedni chwalą, a inni podnoszą lament, że powtarzają siebie, a te długaśne kompozycje są koszmarnie nudne i po co w ogóle dwie płyty. Należę do nielicznego grona zwolenników krążka z 2010 roku. Tym razem jednak przychylam się do zdania tych, którym najnowsze dzieło legendy nie przypadło do gustu...

Ponad dziewięćdziesiąt minut muzyki i dwie płyty - tego można się byłoby prędzej spodziewać po Dream Theater aniżeli po brytyjskiej legendzie heavy metalu znanej jako Iron Maiden. Ponadto tego albumu miało nie być, bo krótko po premierze piętnastego wydawnictwa "The Final Frontier" mówiło się, że to koniec studyjnej przygody tej grupy. Czas pokazał, że wcale tak nie musiało być. Szesnasty, nagrywany w napiętej atmosferze choroby nowotworowej Bruce'a Dickinsona, wypełniony jest zaś muzyką po brzegi. Bardziej nawet niż w przypadku bardzo dobrego moim zdaniem poprzedniego albumu, na którym mnóstwo było eksperymentów z progresywą, od której przecież nigdy nie stronili. Nie inaczej jest na "The Book Of Souls", która intryguje już znakomitą, minimalistyczną i wieloznaczną okładką.

Niektórzy mówią, że okładka jest słaba bo jakaś taka niedokończona. Osobiście jednak uważam, że jest naprawdę dobra (i dodatkowo punktuje na korzyść zawartości muzycznej), bije od niej wspomniany minimalizm i wieloznaczność. Z jednej strony nowa wersja Eddiego (tym razem przypominająca indianina z kultury Majów) zdaje się zanikać w czerni dając do zrozumienia, że Iron Maiden powoli odchodzi z muzycznego świata, a prędzej czy później niestety musi do tego dojść. Z drugiej sprawia wrażenie jakby maskotka grupy miała z tej czerni wychynąć i zakrzywioną szponami łapą porwać ze sobą nieświadomych wędrowców. Ta interpretacja okładki zbliża wręcz jednoznacznie do utworu "Fear of the dark" z płyty pod tym samym tytułem. Zresztą nawiązań do poprzednich, a zwłaszcza wczesnych płyt brytyjskiej grupy jest znacznie więcej, jak choćby w teledysku do wybranego na singiel "Speed of light". Do tego powrót do pierwszej wersji loga. To nie tylko ukłon w stronę fanów, ale także znak, że księga z historią Ironów wkrótce zamknie się na zawsze.

Przejdźmy jednak do samej płyty. Na dysku pierwszym wita nas ponad ośmiominutowy bardzo dobry "If Eternity Should Fail". Kapitalne elektroniczne, bardzo filmowe wejście połączone z głosem Dickinsona i dopiero po chwili następuje uderzenie. Uwagę zwraca nieco inne brzmienie niż na poprzednich albumach bowiem na pierwszy plan wysuwa się perkusja McBraina, a dopiero pod nią tną jak zwykle melodyjne gitary. Przychodzą tutaj wyraźne skojarzenia z "Seven Son of the Seven Son", ale nie jest to żaden autoplagiat jak sugerują niektórzy. Drugim jest wspomniany już "Speed of Light", który dostał świetną retrospektywną oprawę w teledysku i energetyczne, Deep Purplowe brzmienie. Tu miejscami nieco pachnie pierwszymi płytami Ironów, zarówno z ery Di'Anno jak i pierwszych wydawnictw z Dickinsonem przy mikrofonie. Nie jest to może utwór porywający, ale z całą pewnością wpadający w ucho, a przecież oto chodzi w singlach - prawda? Po nim pojawia się "The Great Unknown". Spokojne, liryczne wejście nie do pomylenia z żadnym innym, rozwijające się powoli i klimatycznie, aż do przyspieszenia. To dobry utwór, także przywodzący na myśl zarówno starsze płyty z końcówki lat 80 czy te z początku lat 90, jak i triumfalny powrót Dickinsona do grupy, czyli album "Brave New World".

Po nim ponad trzynastominutowa suita "The Red And The Black" mogąca przywoływać na myśl "The Rime of the Ancient Mariner" przefiltrowany przez ostatnie płyty, z małym ukłonem w stronę okresu Blaze'a Bayleya. Jest ciężko, melodyjnie i progresywnie, a przede wszystkim ponownie łatwo rozpoznać, że to Iron Maiden. Nie jest to wielki utwór, a całość zdecydowanie mogłaby być krótsza, ale i tak brzmi świetnie i pokazuje że zespół wciąż jest w naprawdę dobrej formie kompozycyjnej (słychać to zwłaszcza w niezłym instrumentalnym pasażu). Przedostatnim na pierwszym krążku jest dobry, ale niewyróżniający się "When The River Runs Deep", który jest kolejnym krótszym numerem. Od początku melodyjny, energiczny i przebojowy, ponownie lekko zwracając się w stronę dawnych Ironów. Na koniec bardzo dobra suita numer dwa czyli utwór tytułowy, trwający ponad dziesięć minut "The Book of Souls". Charakterystyczny dla Ironów z ostatnich lat delikatny gitarowy wstęp i świetne ciężkie, trochę doomowe rozwinięcie przywołujące echa długich utworów z "The Final Frontier". Tak jednak jest tylko do kapitalnego rozpędzenia pełnego gitarowych pojedynków.

Płytę drugą otwiera "Death or Glory" - zgrabny, melodyjny i chwytliwy numer przywołujący początek lat 90 i choć słucha się go nieźle, nie próbuje się w nim niczym zaskoczyć słuchacza. Spokojnie bowiem mogłoby go zabraknąć, podobnie jak pozszywanego z różnych Ironowych kawałków i okresów numeru "Shadows of the Valley". Na początku "Wasted Years", a potem czeka na nas dosłowny recykling. Typowy wypełniacz, którego brak nie zrobiłby większej różnicy i spokojnie mógłby zostać stroną B singla. Znacznie ciekawiej wypada "Tears of a Clown" dedykowany aktorowi Robinowi Williamsowi, który jakiś czas temu opuścił ten świat. Jest ciężko i melodyjnie i znakomicie sprawdziłby się jako singiel numer dwa. Wyłamuje się też trochę z typowo Ironowych brzmień, ale z całą pewnością jest lepszy od dwóch poprzednich. Dobry jest też "Man of Sorrows" nawiązujący tytułem do numeru z solowej płyty Dickinsona "Accident of Birth" (na tym podobieństwo jednak się kończy). Klimatyczny wstęp i mocne rozwinięcie. Można też odnieść wrażenie, że Dickinson męczy się tutaj trochę przy swoich liniach wokalnych, co może mieć odbicie w chorobie, jednakże też trzeba mieć na uwadze, że wokalista też już ma swoje lata i trudno od niego wymagać żeby wymiatał jak w latach 80.

Ostatnim utworem na płycie jest monumentalny "Empire of the Clouds" opowiadający historię sterowca R101, który uległ katastrofie w 1930 roku pochłaniając życie osiemdziesięciu czterech osób. Na pianinie, który wprowadza do tej opowieści gra Bruce Dickinson. Obok nich pojawiają się smyki, a całość przywodzić może na myśl rozbuchane opery Arjena Lucassena, u którego Dickinson pojawił sie jako gość na płycie "The Universal Migrator Part II: Flight of the Migrator". Na początku jest więc bardzo delikatnie, lirycznie i nawet kiedy wchodzą ostrzejsze gitary przywołuje trochę na myśl "Journeymana" z albumu "Dance of Death". Około ósmej minuty następuje przełamanie i utwór rozwija się do dynamicznej gitarowej galopady. To bardzo dobry i chyba jeden z najciekawszych na tej płycie kawałków, ale mnie niestety nie zaskoczył, ani na kolana nie powalił. Progresywny wcale nie jest, a raczej na siłę wydłużony, a do najlepszych i bardziej efektownych numerów jak choćby takiego "When the Wild Wind Blows" z poprzedniego czy genialnego "Dance of Death" bardzo mu daleko.

Najnowszy album Iron Maiden nie jest zły, ale jest zdecydowanie za długi i mało w nim nowości, nie tylko w ramach gatunku, ale także w samej formule jaką wypracowała sobie grupa. Jest na nim kilka świetnych utworów, kilka wypełniaczy i rozwleczona finalna suita oraz mnóstwo ukłonów w stronę rożnych okresów z historii zespołu. Sprawia on wrażenie, zgodnie z tytułem, dźwiękowego zbioru dusz, które dobrze znamy. Lepiej jednak sięgnąć po wcześniejsze płyty, a nawet odkurzyć mocno krytykowany "The Final Frontier" niż tracić czas na ten zdecydowanie za długi album. Nie jest wielkim zawodem, ale wyraźnie też słychać, że został zrobiony trochę na siłę i mimo kilku przebłysków i potwierdzeń wciąż wysokiej formy (zwłaszcza instrumentalistów) nie przyciągnie swojej uwagi na dłużej. Ten album to bowiem łabędzi śpiew wielkiego zespołu, a Eddie zdecydowanie znika w czerni okładki dając do zrozumienia - że to już koniec. Ocena: 6/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz