niedziela, 12 lipca 2015

Luca Turilli's Rhapsody - Prometheus: Symphonia Ignis Divinus (2015)


Kolejne rozczarowanie. Szumnie zapowiadany drugi album Rhapsody, powstałej kilka lat temu wskutek rozłamu w Rhapsody (Of Fire) grupy Luca Turilliego, jest nudny i niepotrzebnie rozwleczony, a szkoda bo mógł to być album bardzo dobry i naprawdę interesujący...

Miała być godna kontynuacja bardzo dobrego debiutu, poniekąd kontynuującego filmowe zapędy Turilliego z ostatnich krążków macierzystej formacji Rhapsody (Of Fire), która jak na razie po odejściu tegoż się nie pozbierała. Kiedy w roku 2012 wyszedł debiutancki album "Ascending to Infinity" było czym się zachwycać, bo wydany rok później album "Dark Wings Of Steel" Rhapsody (Of Fire) okazał się klapą. Jeszcze nie wiadomo jaka będzie tym razem, ale najnowszy album Turilliego jest po prostu zły. Czyżby tendencja miała się odwrócić? Czas pokaże - sprawdźmy dlaczego "Prometheus" nie jest dobrym materiałem. 

Album jest zdecydowanie za długi. W wersji podstawowej trwa prawie siedemdziesiąt minut, a w wersji rozszerzonej gdzie dodano bonusowy kawałek czas trwania sięga niemal siedemdziesięciu pięciu minut. To sporo jak na tego typu granie, a uwagę słuchacza trudno przykuć na dłużej przy takiej ilości muzyki. Tym bardziej, że nie jest to materiał zwarty, brakuje w nim świeżości, a schematy tak mocno się powtarzają, że nie ma właściwie niczego na czym można by się zatrzymać na dłużej. Turilli nagrał to samo co zwykle, ale z jeszcze większą pompatycznością i coraz bardziej powielając wcześniejsze patenty na których najpierw zbudował Rhapsody (Of Fire), a następnie odświeżywszy formułę otworzył owy rozdział w symfonicznym metalu krążkiem "Ascending to Infinity". Na początku jeszcze nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać, bo otwierający filmowy "Nova Genesis (Ad Splendorem Angeli Triumphantis)" wyjęty niczym z jakiegoś trailera brzmi całkiem nieźle. Opera i orkiestra ciekawie łączy się tu z niemal industrialną elektroniką. Po nim trochę niezgrabnie, bez płynnego przejścia wchodzi "Il Cigno Nero", który też jeszcze jest całkiem niezły. Szybkie tempo wyznaczane przez dość sztampową perkusję, trochę nijakie gitary (poza nieco mocniejszym rozwinięciem) i wysunięta na pierwszy plan orkiestra. Włoskie słowa śpiewane przez Contiego są z kolei trochę niezrozumiałe i chyba trochę za wysoko podkręcone. Bodaj najlepiej z całej płyty wypada wybrany na singiel "Rosenkreuz (The Rose and the Cross)" w którym bardzo ciekawie połączono orkiestrację z charakterystycznym włoskim, szybkim power metalowym tempem i elektroniką. Całość przywodzi na myśl dawne Rhapsody, a utwór jest sam w sobie bardzo przebojowy i mimo krótkiej formy (cztery i pół minuty) rozbudowany. 

Okładka singla "Rosenkreuz"

Gorzej jest już w "Anahata", która zaczyna nudzić brzmieniem perkusji i wspomnianą zbytnią pompatycznością. Jest jej tak dużo, że trudno skupić się na jednej warstwie, z kolei Conti śpiewa tak nienaturalnie wysoko, że od nadmiaru zaczynają po prostu puchnąć uszy. Po nim pojawia się kolejny włoskojęzyczny " Il tempo degli dei" wyraźnie nawiązujący do opery, ale także przesadzony pod względem brzmienia. Elektronika i orkiestra brzmi sztucznie, a warstwy gitarowe giną pod perkusją. Za dużo tutaj też cukru, który miał sprawić, że ma się do czynienia z czymś w rodzaju ballady. Ciekawostką dla wielbicieli Tolkiena może być utwór "One Ring To Rule Them All", który jakoś zupełnie nie pasuje mi do historii Prometeusza. To także jeden z ciekawszych utworów, rozbudowany (ale nie przesadzony) nie tylko pod względem instrumentalnym i klimatu, ale także pod względem ilości głosów, gdyż obok Contiego pojawiają się też inne osoby. Całość może przywodzić nieco na myśl bardziej rozbuchaną wersję utworów Battlelore. Szkoda tylko, że zabrakło tutaj niedawno zmarłego Mistrza Lee, pamiętnego Sarumana i oczywiście wieloletniego współpracownika Rhapsody (Of Fire). Po nim pojawia sie kolejny włoskojęzyczny numer, zatytułowany "Notturno" poprzedzony cytatem z prac Carla Junga. Utrzymany w wolnym, stricte operowym tempie jest straszliwie nudny i po prostu usypia słuchacza. 

W kolejnym, tytułowym "Prometheusu" znów jest szybciej, epicko i oczywiście pompatycznie. Niestety gitary znów giną pod intensywną orkiestracją, a Conti znów śpiewa zdecydowanie za wysoko. Chóry z kolei najwyraźniej śpiewają partie z płyt Rhapsody (Of Fire), bo linie są bliźniaczo podobne.  Całość też razi dziwną sztucznością i przesadą. Szkoda. na dziewiątej pozycji czeka nas spotkanie z Królem Salomonem w utworze "King Solomon and the 72 Names of God".Tu na początku jest bardzo filmowo i całkiem intrygująco. Dobrze wypada kroczące rozwinięcie i etniczne wstawki, ale im dalej w przysłowiowy las robi się coraz bardziej przewidywalnie i ponownie zbyt pompatycznie. Nudzi też "Yggdrasil" bedący przedostatnim w wersji podstawowej. Gdzież już to słyszeliśmy? Ach tak, na płytach tworzonych z Rhapsody (Of Fire). są nawet nawiązania do medieval folku... Finał zaś to ponad osiemnastominutowa suita "Of Michael the Archangel and Lucifer's Fall Part II: Codex Nemesis", będąca kontynuacją tej z poprzedniego, debiutanckiego albumu. Ta zaś dzieli się na pięć cześci, kolejno: "Codex Nemesis Alpha Omega", "Symphonia Ignis Divine (The Quantum Gate Revealed", "The Astral Convergence", "The Divine Fire of Archangel" i "Of Psyche And Archetypes (System Overloaded)". 

Okładka singla "Prometheus"


Zwłaszcza ten ostatni podtytuł idealnie podsumowuje cały album. Przeładowanie systemu to nawet mało powiedziane, bo cały krążek jest tak hipertroficzny, że aż niestrawny. Finałowy numer zaś jest nie tylko całym albumem w pigułce, ale także nudnym i rozwleczonym do granic możliwości potworkiem. Cały utwór brzmi tak jakby był posklejany z kilku różnych numerów, które zostały z sesji i trzeba było coś z nimi zrobić - bo każda z pięciu części nie przechodzi płynnie, tylko brzmi tak jakby była doklejona i cały numer zaczynał się ciągle od początku. Elektronika, chóry, orkiestra, gitarowe riffy które znamy już na pamięć i operowy klimat łączą się tutaj w papkę, która już nie zachwyca, tylko coraz bardziej nudzi. Dodatkowy "Thundersteel" nic zaś nie wnosi do krążka, poza niepotrzebnym rozciąganiem jego czasu. Sprawność kompozycyjna i techniczna muzyków to bodaj jedyna rzecz, która może tutaj poruszyć, reszta jest po prostu nudna i kompletnie nieświeża.

Szkoda, że Turilli tym razem nie postawił na nieco większą prostotę, bo coraz większe stawianie na epickość wyraźnie nie wpłynęło na jakość albumu. Jest za długi, za bardzo pompatyczny i po prostu nudny. O ile "Ascending to Infinty" przy podobnym ładunku emocjonalnym stanowił twórcze rozwiniecie pomysłów z ostatnich płyt Rhapsody (Of Fire), o tyle na najnowszym jest wszystkiego za dużo - zarówno pod względem efektów i dodatków, ale także czasu. Gdyby "Prometheusa" skrócić o jakieś dwadzieścia, może nawet trzydzieści minut i nawtykać mniej orkiestry, elektroniki i odniesień, które nie łączą się w żadną konkretną całość album byłby bardziej spójny i znacznie lepiej by się go słuchało, tymczasem już na początku słuchacz usypia, a po przesłuchaniu całości niewiele w głowie zostaje. Strata czasu i mnóstwo zawiedzionych nadziei. Ocena: 4/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz