Cztery lata przerwy od ostatniego albumu. Przez pewien czasu
o zespole ucichły wszelkie wieści. Jak dowiedzieć się można było z wywiadów,
Godsmack przechodził przez ciężki okres, a wzajemne napięcia doprowadziły prawie do rozpadu grupy z Bostonu. Panowie postanowili jednak się
dogadać i napisali wspólnie omawiane niżej dzieło. Jak im to wyszło?
Album otwiera utwór tytułowy, czyli „1000hp” opowiadającym o historii zespołu. Słyszymy ryk silnika hot roda, by zaraz potem zostać uderzonym potężnym, energicznym riffem. To Godsmack w czystym i najlepszym wydaniu. Nic dziwnego że utwór został wybrany na pierwszy singiel promujący płytę bo energia aż kipi z niego. Przez niecałe 4 minuty dostajemy potężną dawkę adrenaliny. Utwór nie zwalnia nawet w mostku, kiedy skoczny riff przechodzi w solo. Kawałek kończy dźwięk hot roda. Następny utwór to "FML". Rozpoczynający się spokojną melodią bardzo szybko przechodzi w kolejny mocny i żywiołowy kawałek. Zwrotki śpiewane przez Erne są stonowane, akcentowane jednak w co mocniejszych wersach. W refrenie natomiast możemy podziwiać pełną moc jego głosu, w nim też właśnie rozszyfrowuje się tytułowy anagram (FML – Fuck My Life). Bardzo solidny kawałek, jednak solo wydaje się w nim być nieco zbędne, nie przykuwa większej uwagi. Trzeci numer to „Something Different”. Przed wydaniem płyty muzycy byli zachwyceni tym kawałkiem i mówili, że czują iż jest to utwór na miarę ich największego hitu czyli „I Stand Alone” z płyty „Faceless”. Aż tak dobrze nie jest, ale wciąż jest to solidny utwór. Zwrotki opierają się na spokojnej melodii gitary, stonowanym bicie perkusyjnym i spokojniejszym wokalu, by w refrenie w pełni rozwinąć skrzydła i uderzyć z pełną mocą. Na przejściu pojawia się nawet wiolonczela nagrana przez Irine Harkovą (tą samą która współpracowała z Erną przy okazji jego solowego albumu „Avalon”). Utwór z całą pewnością zaskakuje. Jest to Godsmack jakiego jeszcze do tej pory nie dane nam było usłyszeć, ale z chęcią usłyszał bym więcej tego typu utworów od nich w przyszłości.
Album otwiera utwór tytułowy, czyli „1000hp” opowiadającym o historii zespołu. Słyszymy ryk silnika hot roda, by zaraz potem zostać uderzonym potężnym, energicznym riffem. To Godsmack w czystym i najlepszym wydaniu. Nic dziwnego że utwór został wybrany na pierwszy singiel promujący płytę bo energia aż kipi z niego. Przez niecałe 4 minuty dostajemy potężną dawkę adrenaliny. Utwór nie zwalnia nawet w mostku, kiedy skoczny riff przechodzi w solo. Kawałek kończy dźwięk hot roda. Następny utwór to "FML". Rozpoczynający się spokojną melodią bardzo szybko przechodzi w kolejny mocny i żywiołowy kawałek. Zwrotki śpiewane przez Erne są stonowane, akcentowane jednak w co mocniejszych wersach. W refrenie natomiast możemy podziwiać pełną moc jego głosu, w nim też właśnie rozszyfrowuje się tytułowy anagram (FML – Fuck My Life). Bardzo solidny kawałek, jednak solo wydaje się w nim być nieco zbędne, nie przykuwa większej uwagi. Trzeci numer to „Something Different”. Przed wydaniem płyty muzycy byli zachwyceni tym kawałkiem i mówili, że czują iż jest to utwór na miarę ich największego hitu czyli „I Stand Alone” z płyty „Faceless”. Aż tak dobrze nie jest, ale wciąż jest to solidny utwór. Zwrotki opierają się na spokojnej melodii gitary, stonowanym bicie perkusyjnym i spokojniejszym wokalu, by w refrenie w pełni rozwinąć skrzydła i uderzyć z pełną mocą. Na przejściu pojawia się nawet wiolonczela nagrana przez Irine Harkovą (tą samą która współpracowała z Erną przy okazji jego solowego albumu „Avalon”). Utwór z całą pewnością zaskakuje. Jest to Godsmack jakiego jeszcze do tej pory nie dane nam było usłyszeć, ale z chęcią usłyszał bym więcej tego typu utworów od nich w przyszłości.
Zaraz po tym pora na największego mocarza płyty - „What's
Next”. Utwór pomimo prostej budowy jest niezwykle energiczny i żywiołowy, a
główny riff, na który głównie zbudowany jest utwór, wbija się do głowy od razu
i zostaje w niej na długo po skończeniu utworu. Jest to kolejna klasyczna dla
Godsmack kompozycja. Żywiołowa i energiczna, pomimo lekkiego stonowania utworu
w zwrotkach i mostku. Dalej mamy "Generation Day". To już zupełnie inny klimat. Utwór
rozpoczyna wstęp, w którym słychać taśmę nagraniową (taką jaką stosowano kiedyś
do nagrywania, zresztą ten utwór jako jedyny z całej płyty został nagrany w
taki właśnie sposób), jednak płynnie przechodzi to w komputerowe dźwięki. Jest
to wybór nie przypadkowy, ponieważ utwór opowiada o przemijaniu, o tym że nie
słuchamy dzisiaj muzyki tak jak kiedyś. Zaraz potem pojawia się główny riff
utworu. Skoczny lecz stonowany w zwrotkach. Refreny grane są na pełnych
akordach, a w tle usłyszeć możemy wstawki gitary akustycznej. Po drugim
refrenie następuje płynne przejście w bardzo dobre solo, a zaraz po nim pojawia
się genialny mostek. Śmiało mogę stwierdzić że jest to najlepszy fragment tego
kawałka. Spokojna melodia na gitarze akustycznej dopełniana jest przez bit perkusyjny, pojedyncze dźwięki basu,
i wstawki gitary elektrycznej, by rozwinąć się potem i nabierać coraz to
większej mocy. Na to wszystko nałożony jest wokal Erny, który dodaje napięcia i
nieco „plemiennego” uczucia. Widać doświadczenie jakie Erna wyniósł z
nagrywania swojego solowego albumu. Zaraz po mostku następuje powrót do
refrenu, a całość kończy się głównym riffem i dźwiękiem wyłączającej się taśmy
i wzmocnieniem „komputerowych” odgłosów.
Przychodzi czas na "Locked & Louded", czyli kolejnym policzku (po „Cryin'
Like a Bitch!” z „The Oracle”) w stronę Nikkiego Sixxa z Motley Crue. Po trochę
spokojniejszym „Generation Day” to jest czysta furia i energia. Melodyjne
refreny znakomicie współgrają z agresywnymi zwrotkami, natomiast mostek to
szybki, pompujący adrenaline riff do którego genialnie pasują słowa
wykrzykiwanie przez Erne. Kawałek kończy bardzo dobre, energiczne solo Tony'ego
Romboli. „Livin' in the Gray” to zdecydowanie spokojniejszy numer. Zwrotki są spokojne,
mimo niepokojącego riff'u głównego, natomiast refren raczy nas kolejną genialną
melodią i pełnymi akordami. Mostek z zastosowaniem talk box'a dobrze współgra z
całością utworuy i dopełnia go. Zbliżamy się powoli do końca albumu i dostajemy kolejny
żywiołowy kawałek. „I don't belong” już na starcie podkręca tempo swoim głównym
riffem i trzyma je przez cały utwór. Zwalniając jedynie lekko na mostku i
stonowanym solo, które świetnie dopełnia całości utworu.
Przedostatni utwór to „Nothing Comes Easy” i tutaj niestety
muszę już trochę ponarzekać. Utwór rozpoczyna się dwoma głównymi dźwiękami, z
których wyłania się melodia. Zwrotka jest rozbujana dzięki szybkiemu lecz
urywanemu riff'owi, natomiast refren oparty jest na dość prostej melodii.
Niestety utwór trochę wieje lekką nudą. Brak tutaj jakiegoś elementu
przykuwającego specjalnie uwagę. Co prawda mostek i solo są ciekawe, ale to
zdecydowanie za mało by utwór się specjalnie na płycie wybijał, zwłaszcza po
mocnym zestawie wcześniejszych kawałków. Ostatnim utworem w standardowej edycji płyty jest „Turning to Stone”.
Rozpoczyna się spokojnym, klimatycznym riffem i dźwiękami burzy. Do tego zaraz
dochodzi bit perkusyjny grany na djembe (!). Zwrotki są spokojne, natomiast refreny
to mocne uderzenie w sam raz na koniec płyty. Uwagę przykuwa mostek, który ze
spokojnej melodii przechodzi w mocne akordy. Utwór nawiązuje do takich klasyków
zespołu jak „Voodoo” czy „Serenity” i jest idealnym zamknięciem całości, jednak
jego akustyczna wersja dostępna w soundtrack'u do 5 sezonu „The Walking Dead”
wypada o wiele lepiej. Rozszerzona edycja albumu wzbogacona jest o dodatkowy utwór „Life is Good”.
Jest to dość prosty utwór który nie zaskakuje niczym szczególnym. Główny riff
jest całkiem ciekawy, ale całości daleko do tego co weszło w podstawową edycje
albumu, wciąż jednak jest to miły i ciekawy dodatek do całości.
Brzmienie albumu jest naprawdę potężne. To co przeszkadzało mi w The Oracle
tutaj kompletnie zniknęło. Perkusja brzmi potężnie, bas ma odpowiednio niskie tony,
gitara ma najlepszy przester od czasów „Faceless”, riffy brzmią mocarnie, a solówki mają
odpowiednią ostrość brzmienia. Na to wszystko dochodzi genialny wokal Erny. Teksty utworów
też wypadają dobrze i zostają w pamięci. Podsumowując „1000hp” na pewno nie jest płytą bez wad. Końcówka albumu lekko
siada i jeśli miałbym być bardzo uszczypliwy to przyczepiłbym się jeszcze do okładki
(wersji amerykańskiej, Europejska z jakiś niewyjaśnionych dla mnie względów ma
na okładce samo logo zespołu bez hot rod'a co moim zdaniem, wypada lepiej).
Także długość albumu lekko mi przeszkadza. Chciałoby się jeszcze umieścić na
nim 2 - 3 kompozycje, bo nawet rozszerzona wersja trwa dość krótko (49:33,
podstawowa edycja 45:28).
Nie jest to co prawda album zaskakujący na każdym kroku, czy
też wytyczającym nowy kierunek w muzyce. Jest to klasyczny Godsmack jakiego
znamy oraz parę ciekawych eksperymentów, które naprawdę dobrze się sprawdziły.
Jeśli jesteś fanem zespołu „1000hp” bierz w ciemno, a na pewno się nie
zawiedziesz. Jeśli zaś nigdy z muzyką formacji z Bostonu nie miałeś do
czynienia lub odbiłeś się od niej, daj „1000hp” szansę. Jest to jeden z
bardziej zróżnicowanych albumów w dorobku formacji. Gdyby ktoś mnie spytał czy warto było na ten album
czekać 4 lata bez wahania odpowiem że tak. Godsmack po raz kolejny nie zawodzi
i dostarcza nam ponad 40min wspaniałej muzyki. Dostajemy typowe dla zespołu
kompozycje jak i ciekawe eksperymenty które nie zawodzą. Jeśli następca „1000hp” będzie przynajmniej tak samo dobry,
to zdecydowanie jest na co czekać. Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz