piątek, 12 września 2014

Bigelf - Into the Maelstrom (2014)


Amerykańska grupa Bigelf z całą pewnością nie należy do tych znanych. Raz w 2009 roku, byli co prawda w Polsce, ale nie wydaje mi się, aby zebrała liczną rzeszę fanów. Niewątpliwie jest to jednak grupa zaskakująca i zasługująca na uwagę. Ta istniejąca już od dwudziestu trzech lat grupa, niedawno przeszła poważne zmiany w składzie i wydała swój dopiero czwarty album studyjny. Co się na nim znalazło?

Zanim odpowiemy na to pytanie przyjrzyjmy się ostatnim wydarzeniom związanym z Bigelf. Gdy w 2010 roku z zespołu odeszli wszyscy członkowie, oprócz lidera Damona Foxa (w Bigelf grającego od samego początku) i basisty Duffy’ego Snowhilla (grającego w grupie od 2000 roku) oficjalnie zawieszono działalność. Jednakże już w dwa lata później Fox ogłosił, że Bigelf nagra nowy album studyjny, a później wyruszy w trasę koncertową promującą nowe wydawnictwo. W zespole znalazł się nowy gitarzysta oraz sesyjny perkusista, którym okazał się być Mike Portnoy, były członek najbardziej znanego progresywnego zespołu  w historii, czyli Dream Theater. „Into the Maelstrom”, bo taki tytuł nadano czwartemu krążkowi swoją premierę miał w maju tego roku. Na tle pozostałych albumów Bigelf nie różni się on jakoś szczególnie. Nadal sięga się tutaj po klasyczny, surowy hard rock oraz po progresywne formy z lat 70. Bliżej jednak temu albumowi do poprzedzającego go „Cheat the Gallows”, aniżeli dwóch pierwszych płyt, które po latach, choć nadal świetne, nie robią na słuchaczu większego wrażenia. Na najnowszym wyraźnie zachowano cechy charakterystyczne poprzedniego albumu, w którym dominowały dźwięki ostre, melodyjne i na wskroś nowoczesne, a przecież mające swoje korzenie w zamierzchłej już przeszłości sprzed czterech dekad. Taki też jest najnowszy album, który dla wielu będzie pierwszą poważniejszą przygodą z muzyką tej grupy. Nie dlatego, że za perkusją zasiadł Portnoy, ale choćby dlatego, że jest to granie bardzo nietypowe i odmienne od tego, co obecnie spotyka się w muzyce progresywnej. Żaden z zespołów też  tak bardzo jak Bigelf nie potrafi wprowadzać w hipnozę.

Upływ czasu i postępująca mechanizacja naszego życia to jak sądzę główny temat tego krążka. Widać to po okładce, na której widać wskazówki zegara odmierzające czas do kresu, mamy czaszkę symbolizującą upadek człowieczeństwa i wreszcie psychodeliczne, wyraźnie obracające się czerwono-czarne pasy przypominając e oko cyklonu pochłaniającego wszystko co stare i niepotrzebne na swojej ścieżce. Świadczą o tym też poszczególne tytuły utworów, które znalazły się na płycie, jak choćby otwierający ją „Incredible Time Machine”, „Hypersleep” czy „Control Freak”. W warstwie muzycznej wciąż jest bardzo dziwnie: stare w genialny sposób łączy się tutaj z nowszym brzmieniem, ostre dźwięki przenikają się z hipnotyzującymi zwolnieniami i świetnym, delikatnym wokalem Damona Foxa czy wreszcie z wszechogarniającym niepokojem i strachem. Przedziwny mariaż jaki znalazł się na tej płycie naprawdę potrafi wywołać ciarki na plecach, mimo że nie jest to przecież żadna horror story. Może to wpływ tej gęstej atmosfery nieznanego, a może właśnie te psychodeliczny element spajający w całość przeszłość i przyszłość tak twórczości Bigelf, jak i całej przyszłej muzyki rockowej i metalowej, nie tylko nastawionej na szeroko pojętą progresywność? Wreszcie należy zwrócić uwagę na grę Mike’a Portnoya, który nie sili się tutaj na prezencję swojej osobowości czy szczególnie wyraźne odciskanie piętna. Jego gra jest tutaj dość delikatna i wyważona, trochę za bardzo moim zdaniem ustawiona jako tło, wyciszona i czasami bez szczególnego wyrazu. Na pewno jednak nie można powiedzieć, że odwalił powierzoną mu robotę, skasował i sobie poszedł: bo nawet mniej intensywna gra Portnoya pozostaje grą Portnoya, charakterystyczną i wyczuwalną na kilometr od głośnika.


Faworytami pośród utworów, które znalazły się na tej płycie, może być każdy z osobna, ale szczególnie wyróżnia się fantastyczny, wielowarstwowy „Hypersleep” czy równie porywająco skomponowany „The Professor & The Madman” w którym kapitalnie połączono gitarę flamenco z mrocznym Deep Purplowym, wręcz kosmicznym klimatem klawiszy i filmową atmosferą wyrwaną niczym z jakiegoś starego horroru. W dodatku można nawet odnieść skojarzenia z ostatnią płytą grupy Mastodon „Once More ‘Round The Sun”, która przecież wyszła miesiąc później. Równie intensywny jest „Control Freak” będący ewidentną kontynuacją muzycznej ekspresji z poprzedniego albumu Bigelf czy finałowy „ITM”.

Być może jest to najlepszy album Bigelf, ale powinni to ocenić Ci, którzy znają grupę dłużej. Dla osoby, która poznaje ją dopiero teraz na pewno będzie jedną z najciekawszych tegorocznych premier. Album ma dopracowane brzmienie, masę zmian tempa, świetnych melodii, ciężkich i wolnych fragmentów i przede wszystkim spajający ją zamysł artystyczny i temat, czyli to, czego wielu współczesnym płytom po prostu brakuje. Muzyce Bigelf, zwłaszcza tej z nowego albumu, trzeba dać się porwać w pełni, albo nawet nie próbować tego robić, bo gdy już się to zrobi, nie będzie drogi z powrotem. Mam też nadzieję, że na piąty album tego zespołu nie trzeba będzie czekać kolejnych długich sześciu lat. Ocena: 8/10


Recenzja napisana dla magazynu Heavy Metal Pages. Na łamach magazynu ukaże się także obszerny wywiad z zespołem.

3 komentarze:

  1. "Najbardziej znanego progresywnego zespołu w historii, czyli Dream Theater" - to żart, prawda? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pewnym sensie tak, ale na pewno jeśli mówimy o metalu progresywnym.

      Usuń