środa, 30 kwietnia 2014

Edguy - Space Police: Defenders Of The Crown (2014)

Okładka podstawowej wersji
Dość sceptycznie śledziłem kolejne donosy o powstawaniu tego albumu. Zarówno "Age of the Joker" z 2011 roku, jak działania Avantasii, innego projektu Tobiasa Sammeta, z tego samego okresu nie zachęcały do dalszego śledzenia. Nawet okładka wywoływała "face-palma". Tymczasem Sammet zaskoczył chyba wszystkich i najnowszym Edguy'em udowadnia, że wciąż potrafi stworzyć interesujące płyty w gatunku power metalu...

Jedenasty album (jeśli liczyć obie wersje "Savage Poetry") tej niemieckiej grupy jest dużo lepszy od "Age of the Joker", w którym wszystkie utwory dłużyły się niemiłosiernie, a zwłaszcza koszmarny singlowy "Robin Hood", który trwał prawie dziewięć minut. Bije na głowę także jeszcze wcześniejsze "Tinitus Sanctus" z 2008 i "Rocket Ride" z 2006, które zdecydowanie należą do słabszego okresu w twórczości tej grupy. Tu Sammet wrócił do formy i do jednego z najlepszych okresów w postaci płyt "Mandrake" czy "Hellfire Club", najwcześniejszy okres bowiem chyba już zupełnie poszedł w zapomnienie. Nie zrezygnował jednak bynajmniej z żartobliwego tonu całości, operowego rozmachu, który w Edguy zawsze był jakby na dalszym planie i w tym wypadku filmowych inspiracji. Całość bowiem jako żywo jest hołdem dla tanich filmów science fiction klasy B z lat 50 i 60, z twórczością Eda Wooda na czele. Z kolei kosmiczna modliszka przypomina tę, która pojawiała się na okładkach grupy o nazwie... Praying Mantis. Jak wspomniałem nie najlepsze wrażenia wywołuje okładka wersji podstawowej, która jest wręcz groteskowa; na szczęście na potrzeby wersji rozszerzonej pomyślano o alternatywnej, dużo lepszej wersji, przywodzącej na myśl okładkę komiksu, albo plakatu filmowego.

Okładka wersji rozszerzonej
A jak jest muzycznie? Spieszę donieść, że jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Kapela Sammeta jest w doskonałej formie, a nawet nieco górnolotnie rzucane przez lidera formacji słowa o najlepszym i najmocniejszym materiale od lat, a nawet w całej dotychczasowej dyskografii okazują się znajdować w zawartości obu krążków potwierdzenie. Niezwykle interesująco wypadają nie tylko instrumentalne nawiązania, ale także linie wokalu i głos Sammeta, które wyraźnie nawiązują do Biffa Bufforda z Saxon. Nie jest to przypadkowe skojarzenie, Edguy wyraźnie bowiem kłania się w pas brytyjskiej legendzie hard rocka i heavy metalu.

Mocne wejście w postaci znakomitego i energetycznego "Sabre & Torch" jest jak pięść między oczy, odpowiednio ogłuszeni słuchamy albumu z przyjemnością i właściwym zaskoczeniem - zęby zbieramy dopiero po jego skończeniu, tak samo robimy z szukaniem kapci pod kanapą. Po nim następuje nieco ponad jedenastominutowy utwór tytułowy, który jest tak naprawdę dwiema oddzielnymi kompozycjami. Ten pierwszy, czyli "Space Police" zaczyna się skocznie, a potem... wspominałem o Saxon? Spokojnie to jest Edguy, poznacie bez problemu, ale Sammet miejscami brzmi właśnie jak Bufford. Żartów nie brakuje, ale tu są mocniej wyważone niż miało to miejsce na albumie poprzednim. "Defenders of the Crown" zaczyna się niemal w tym samym momencie co kończy się "Space Police" i co tu dużo mówić, "gęba" sama się śmieje. Szybkie tempo, bardzo ciekawe klawiszowe wstawki i poczciwy klimat wczesnego power metalu i NWOBHM.

Po nim stajemy oko w oko z tygrysem miłości. "Love Tyger", bo taki nosi tytuł utwór, zaczyna się od mruczenia, a następnie zaczyna się kolejna jazda bez trzymanki. Tutaj jest więcej żartobliwego tonu mieszanego z hard rockiem z płyt "Hellfire Club" czy "Rocket Ride". Kolejny także od żartu w tytule nie stroni, "The Realms of Baba Yaga" - poważnie?  Jak najbardziej! Znów jest szybko, melodyjnie, lekko staromodnie i przede wszystkim efektownie. Jeszcze mocniejszym szokiem może być numer kolejny, w którym Wolfgang Amadeusz Mozart... gra rocka. "Rock Me Amadeus" to ewidentnie utwór o nim, zawsze bowiem powtarzałem, że gdyby Mozart żył współcześnie grałby właśnei muzykę rockową. W wydaniu Edguya Amadeusz jest jeszcze bardziej szalony, niż w filmie Formana, zresztą oceńcie sami - ja przy pierwszym odsłuchu zrobiłem kilkakrotną repryzę. I przy okazji okazuje się, że to cover grupy Falco - szczegół zupełnie nieistotny.


Kolejny, już ich własny, również puszcza oczko do nas oczko. "Do Me Like A Caveman" to zdecydowanie nie jest poważny tytuł, a sam utwór jest także świetny, energetyczny, nawet odrobinę wolniejszy. W moim odczuciu, jednakże jest jednym z najsłabszych momentów tej płyty. Nie chodzi oto, że jest wypełniaczem, bo tych jakby zabrakło, ale w zestawieniu z pozostałymi jest dość nijaki. Po nim musimy uważać na "zjadaczy cienia", taki bowiem właśnie tytuł nosi ósmy kawałek. "Shadows Eaters" jest szybki, ponownie melodyjny i dość rozbudowany. Dwa ostatnie w wersji podstawowej to kolejno, "Alone In Myself" przywodzący na myśl stylistykę AOR, choćby za sprawą balladowego, łagodnego wejścia i nawiązań w chórkach do U2 (co w przypadku Edguya chyba jest jeszcze dziwniejsze) oraz niemal dziewięciominutowy "The Eternal Wayfarer". Ten drugi jest bardzo melodyjny (skojarzenia z Tesla, Europe czy Sabaton jak najbardziej na miejscu), gdzieś zahaczający o modną ostatnio neoklasykę w power metalu, choć bardziej bym powiedział, że brzmi jak wyjęty z poczciwych lat 80.

Dysk drugi oprócz udanych wersji instrumentalnych utworów "Space Police", "Defneders Of Crown", "Love Tyger", "Do Me Like a Caveman" i nieco inaczej zmiksowanej wersji "Space Police" zawiera jeszcze dwa numery. Najpierw prześmiewczy "England", który w charakterystycznym Edguyowym stylu naigrywa się z królowej, brytyjskich symboli i narodu angielskiego. Nie brzmi ten utwór jak jakiś odrzut, nie jest niesmaczny i rozwleczony jak "Robin Hood" z "Age of the Joker", jest dowcipny i słucha się go świetnie. Drugim jest "Aichym In Histeria", który z kolei ma być żartobliwym mini-hołdem dla grupy Def Lepard, a zwłaszcza dla płyty "Hysteria" z 1987 roku. zresztą oba te utwory mają ze sobą wiele wspólnego, a w jaki sposób? Sprawdźcie już sami.

Najnowszy album Edguy nie przynosi żadnej rewolucji, jest bowiem mocno odtwórczy. Zazwyczaj jednak gdy coś jest odtwórcze jest złe, nudne i nieświeże. Takie odczucia towarzyszyły w przypadku wspomnianego dwukrotnie "Age of the Joker". Na szczęście Sammetowi i ekipie udało się przemóc tę twórczą niemoc i nagrali porządny, bardzo melodyjny około power metalowy, hard rockowy krążek. Nie przesadzili z długościami i dowcipami, które tym razem zostały zbalansowane i rozłożone, a tam gdzie jest ich nadmiar nadrabia się jakością wykonania. Co więcej ten album, obok najnowszego Iron Saviora przedstawiając to samo co doskonale znamy, pokazuje, że można to robić nadal nie popadając w zbędny cukier, sztampę i nudę. W przypadku Edguya jest też uczucie dużej ulgi. Podołali.

Ocena (wersja podstawowa): 8/10
Ocena (wersja rozszerzona): 8/10
Ocena ogólna: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz