poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Iron Savior - Rise of the Hero (2014)


Ten założony i współtworzony do 2001 roku przez Kai Hansena zespół może nie należy do najbardziej znanych niemieckich  power metalowych grup, ale niewątpliwie jest w ich ścisłej czołówce. Obok Helloween, Gamma Ray czy Primal Fear nie można bowiem zapomnieć właśnie o Iron Savior, które w lutym wydało swój ósmy album studyjny.

Jest to jedna z niewielu grup, które od lat trzymają ten sam znakomity poziom i choć nie odkrywają w swoim gatunku niczego nowego, każdą płytą udowadniają, że nie mają sobie równych. Idą z duchem czasu, ale cały czas zachowują charakterystyczne wytyczne gatunku i własną tożsamość, a nawet mimo braku w składzie Hansena, który po 2001 roku skupił się wyłącznie na założonym również przez siebie w 1989 roku Gamma Ray, zachować w swojej muzyce wpływy Helloween. Wszystkie te elementy sprawiają, że Iron Savior jest zespołem, który każdą płytą cieszy i nie sprawia zawodu.

Podobnie dzieje też się właśnie z najnowszym "Rise of the Hero", który jest piątym bez Hansena w składzie. Ponadto tak samo jak w przypadku poprzedniego albumu "The Landing" z 2011 roku za znakomitą okładkę odpowiedzialny jest Felipe Machado Franco, kolumbijski grafik i wokalista w Thunderblast i Vorpal Nomad. Przyciąga uwagę i zachęca do zapoznania się z zawartością krążka. Jak wspomniałem wcześniej, Iron Savior nie bawi się na siłę w unowocześnianie swojego grania, to jak najbardziej klasyczny power/speed metal, znacznie bliższy wręcz hard rockowym korzeniom aniżeli pompatycznym operowym i melodyjnym odmianom tego typu grania, które w znacznej mierze zdominowały metal od drugiej połowy lat 90. Fantastycznie łączą oni to, co najlepsze z surowym szlifem, który ostatnio umiejętnie próbuje naśladować Helloween i zdobycze współczesnej technologii, nie zmieniając absolutnie nic w rdzeniu i tym właśnie sprawiają, że wciąż brzmią świeżo, spontanicznie i... pięknie.

Płytę otwiera instrumentalne intro "Ascendance", po którym płynnie przechodzimy w ostry jak brzytwa kawałek "Last Hero". Surowe, ale melodyjne riffy, szybka perkusja i świetny, rozpoznawalny głos Pieta Sielcka. Od samego początku jest po prostu dobrze i z ogromnym wyczuciem. Fantastyczny jest następujący po nim utwór ""Revenge of the Bride", który automatycznie zdaje się kojarzyć z Tarantinowskim "Kill Billem". I nie jest to bynajmniej skojarzenie błędne, bo jawnie tekst tego utworu do dylogii słynnego reżysera nawiązuje. "Far From Beyond Time", który znalazł się na pozycji trzeciej także nie spuszcza z tonu: melodyjne wejście i pędzimy do przodu. Podobnych utworów słyszało się już wiele, nie tylko od Iron Savior i wielu podobnych grup, ale także od słabiutkich kapelek próbujących takiego grania. Sztuką jest umieć zrobić kolejny taki sam utwór by nie nudził, by nie porywał i właśnie Iron Savior naprawdę się to udaje.


Także w kolejnym, zatytułowanym "Burning Heart" słyszymy doskonale znane riffy i rozwiązania, a mimo to nie czuje się znużenia. Rewelacja, w której kłania się choćby stare Helloween, którego najnowsze dzieła choć próbujące surowizny na ostatnich albumach, do tego poziomu jeszcze się nie zbliżyli. Znakomity jest też "Thunder from the Mountains", który przywodzi na myśl Accept w Blind Guardianowym sosie i doskonale sprawdzi się na koncertach. Doskonale słucha się też dwóch kolejnych, zarówno "Iron Warriora" i "Dragon Kinga". Patrząc po tytułach człowiek am ochotę się uśmiechnąć, a następnie wybuchnąć śmiechem. Wszak ile można! Dyskusje tego typu ucinają właśnie tego typu utworu, które traktując o tym samym są zrobione tak, że szczęka opada, a następnie szukamy zębów, które wypadły nam na podłogę. 

Po nich znów przychodzi utwór, który naprawdę zaskakuje. Znakomity cover bardzo dobrego utworu, doskonale znanego wszystkim przeboju pop "Dance with Somebody" Mando Diao. I tu także niemieccy power metalowcy poradzili sobie po prostu świetnie.Tyle luzu to w power metalu nie słysząłem już naprawdę dawno. Na płycie zostały jeszcze trzy autorskie kompozycje i zgadnijcie co z nimi? Także tutaj nie spuszczają z tempa i solidności ani an moment. "Firestorm" duchem przypomina swojego trochę swojego młodszego brata, grupę Dragon Force, ale nie jest aż pokręcony, po prostu jest szybki i melodyjny. "The Demon", numer przedostatni także niczym nowym nie jest, ale słucha się go przyjemnie. Nawet słodki, balladowy szlif tego utworu nie popadł w sztampę i nadmierny cukier *. Ostatni na płycie, "Fistraiser" to z kolei powrót do zdecydowanie szybszych obrotów i nie tylko doskonale wieńczy ten album, ale także nie pozbawia niedosytu.

Iron Savior po raz kolejny nagrał płytę, która jest równa i dopracowana w najmniejszym szczególe. Nie ma na niej mielizn, zapychaczy i niedoróbek. Są solidni i także tym razem nie podarowali swoim wielbicielom bubla. Są nie tylko bardzo zgraną ekipą, ale także niezawodną maszyną. Szkoda, że takich mocnych power metalowych albumów jest coraz mniej, bo po ten sięgnąć zdecydowanie warto. Ocena: 8,5/10


* Do nadmiernego cukru w zupełnie innym kontekście wrócimy w niedługim czasie z pewną płytą z roku trzeszczącego!

2 komentarze: