piątek, 4 stycznia 2013

Wydział Filmowy: Howard Shore - Hobbit: An Unexpected Journey OST (Special Edition) (2012)


Wykład II

Uwaga! Recenzja może zawierać spoilery odnośnie fabuły filmu.

To było nieuniknione, Peter Jackson musiał zabrać się za "Hobbita". Uznawana za prolog do zrealizowanego już "Władcy Pierścieni" książka została przez twórcę filmowej trylogii podzielona na trzy części. Historia uzupełniona o dodatki i notatki Tolkiena, które bezpośrednio dotyczą Pierścienia Władzy i naturalnie celu wyprawy krasnoludów, hobbita Bilba Bagginsa i czarodzieja Gandalfa, czyli Ereboru, Samotnej Góry. Szkoda tylko, że trzeba na kolejne części jeszcze trochę czekać. Muzykę zaś, ponownie napisał Howard Shore i muszę od razu zaznaczyć, że soundtrack do pierwszej części "Hobbita" rozczarowuje...

Soundtracki do "Władcy Pierścienia", zwłaszcza te w wersji rozszerzonej, były bardzo dobre, magiczne i przede wszystkim fantastycznie budujące i uzupełniające klimat filmów. Niektóre motywy sprawiały, że po plecach przechodziły ciary, a jeszcze inne w swoisty rodzaj zadumy, pewien rodzaj melancholii. Pisząc soundtrack do filmu, który dzieje się wszak wcześniej, bo sześćdziesiąt lat przed wydarzeniami z "Władcy Pierścieni" Howard Shore wykorzystał fragmenty już znane, jak choćby muzykę, która rozbrzmiewa w Shire. W wielu recenzjach spotykam się ze stwierdzeniami, że nowy film Jacksona jest śmiertelnie nudny, rozwleczony i w ogóle jest w nim masa chybionych pomysłów. I chyba się zgodzić nie mogę. Uważam, że dodany, zgoła nieoczekiwanie, wątek Radagasta Burego dodaje uroku tej części, kapitalnie sprawdza się też dodany do filmowego "Hobbita" przywódca orków spod Khazad-dum, czyli krasnoludzkiej kopalni Morii, a mianowicie Azog. Dodanie do filmowego Hobbita opowieści o plemieniu Durina było genialnym posunięciem. Jeszcze bardziej zaskakujące jest pojawienie się Sarumana Białego czy Galadrieli, których wszak w "Hobbicie" nie ma także. Muzyka zaś w udany sposób łączy te wszystkie wątki w całość. Przypuszczam też, że znacznie łatwiej będzie odebrać ten soundtrack, gdy już będzie pełny o pozostałe dwa filmy i naturalnie muzykę z nich. Album do pierwszej części z kolei, zarówno w wersji podstawowej, jak i rozszerzonej, którą opiszę, posiada dwie płyty.

Soundtrack z filmu, podobnie jak sam film zaczyna się w dzień urodzin Bilba Bagginsa, czyli w tym samym miejscu gdzie zaczyna się "Władca Pierścieni". "My Dear Frodo" jest sielankowy, ale też mroczny w tym fragmencie w którym opowiada się o Ereborze. Sielankowy jest także "Old Friends", który powtarza znany już "Władcy" motyw przewodni. Powtórzony wypada niestety blado.
Bez polotu wypada też utwór ilustrujący kolację i naradę u Bagginsa. Bardzo dobrze wypada, lekko irlandzko-celtycka, krasnoludzka przyśpiewka o naczyniach Bilba pod dziwnym tytułem "Blunt the Knive", z obrazem filmowym zaś, wypada jeszcze ciekawiej. Zupełnie nieciekawy jest numer ilustrujący przybycie Thorina Dębowej Tarczy, w ogóle brakuje mu dobrego motywu przewodniego.
Fantastycznie wypada krasnuludzka pieśń "Misty Mountain" w wykonaniu filmowego Thorina, czyli Richarda Armitrage'a, który według mnie jest niestety bezbarwnym krasnoludem. Cóż z tego, że przypomina trochę tę pieśń, którą pod koniec "Powrotu Króla" zaśpiewał Aragorn. Jest klimatyczna i niezwykła w swej prostocie. Kolejne utwory są nieciekawe, choć w "The World Is Ahead" powtarza się motyw z "Misty Mountain" z pełną orkiestrą. Ciekawie wypada mroczny "An Ancient Enemy", który ilustruje Czarnoksiężnika, czyli nikogo innego jak Saurona.


Po nim otrzymujemy motyw przewodni dla Radagasta Burego. Ciekawy to zresztą zabieg, żeby dla epizodycznej postaci, która w książkowym "Hobbicie" jest jedynie wspomniana, pisać cały osobny motyw, podczas gdy Thorin Dębowa Tarcza nie ma żadnego. Dziwny to też utwór, trochę za długi, ale jednocześnie bardzo klimatyczny i psychodeliczny, jak sama postać Radagasta. Tu pociagniecie smykami, tu delikatne pulsujące perkusjonalia, mroczne tony i rozedrgane wejścia poszczególnych instrumentów czy chóralnych partii. Znacznie mniej ciekawie wypadają trzy kolejne utwory, które prezentują spotkanie krasnoludów i Bilba z trollami, tymi samymi, których już jako kamienne posągi można było oglądać we "Władcy". Po prostu są nijakie. Także nijaki jest utwór " The Hill Of Sorcery" ponownie będący częścią opowieści Radagasta o Czarnoksiężniku z Dol-Guldur.
Ostatnim utworem na pierwszej płycie jest "Warg-Scouts", który także nie przynosi nic nowego, choć brzmi, trzeba to przyznać epicko i w filmie sprawdza się wyśmienicie. W ogóle dostawienie do opowieści wargów wypadło bardzo dobrze. Jest to także jeden z lepszych utworów na ścieżce dźwiękowej.

Druga płyta zaczyna się od "Hidden Valley", czyli numeru ilustrującego przejście drużyny między skałami i dotarcie do Rivendell, które podobnie jak w książce pojawia się jedynie na chwilę, choć i tak w mocno rozbudowanym kontekście. Niestety także jest nijaki, taki też jest kolejny "Moon Runes", który powtarza wszystkie elfie motywy z "Władcy".
Całość trochę się rozkręca dopiero przy "Thunder Battle", który rozbrzmiewa podczas bitwy skalnych olbrzymów. Brzmi on znakomicie, mimo, że operuje znanymi i oklepanymi patentami.
Bardzo podoba mi się utwór "Under Hill" reprezentujący sceny z górskiej kryjówki goblinów i ich spasionego króla ponieważ fantastycznie oddaje klimat, który Jackson zbudował w tej sekwencji.
"Riddles in the Dark", czyli fragment odnoszący się do spotkania Bilba z Gollumem znów jak na złość powtarza hobbickie motywy z "Władcy", te pojawiają się także w "Brass Buttons", czyli w scenie ucieczki Bilba przed rozwścieczonym Gollumem. Następnie mamy dość klimatyczny utwór ze sceny w której krasnoludowie, Bilbo i Gandalf trafiają na goniący ich zwiad wargów i orków pod wodzą Azoga. Tu ponownie świetnie wpisuje się w klimat, dramatyczny i mroczny, ale także zawierający interesujące nawiązania do motywów z "Władcy", jeden z nielicznych, w których udało się je zgrabnie wpleść w całość. Następny to zwieńczenie filmu, czyli "The Good Omen".



Na tym jednak nie kończy się płyta, następuje bowiem "Song of the Lonely Mountain". Piosenka wykonana przez Neila Finna niestety jest koszmarna, bez klimatu i polotu, nie mająca tego czegoś, co sprawiało, że ciary przechodziły po plecach, jak miało to miejsce z utworami, które wieńczyły "Władcę", a zwłaszcza z "May It Be" Enyi czy przejmująco pięknym "Into the West". Następnie mamy zbiór utworów, które pojawiają się w filmie, ale nie są one w głównym nurcie opowieści. I tak pasujący bardziej do "Władcy" utwór "Dreaming Of Bag End" jest ładny, ale niestety nudny, nawet jeśli jest krótki. Niepotrzebna też jest miniaturka o Bilbie "A Very Respectable Hobbit", znacznie lepiej wypada miniaturka będąca motywem przewodnim krasnoludów, czyli "Erebor", a następnie "The Dwarf Lords" które są nie tylko dobrze zaaranżowane, ale brzmią też najbardziej świeżo z całości. I na koniec "The Edge of the Wild", utwór mroczny i klimatyczny, ale równie niepotrzebnie nasiąknięty motywami z "Władcy".

Howard Shore napisał muzykę czysto ilustracyjną, mocno nawiązującą do tej, którą napisał do trzech części filmowego "Władcy Pierścieni", ale nie ma w niej niczego nowego. Jest to bardzo klasyczny, filmowy soundtrack, który w filmie wypada dobrze, choć się w nim nie wybija w sposób charakterystyczny jak miało to miejsce w poprzedniej filmowej trylogii. Poza filmem wypada jeszcze słabiej, jest zwyczajnie nudny i schematyczny, zabrakło na nim świeżego podejścia, pomysłu. Odnoszę trochę wrażenie jakby Shore poszedł na łatwiznę pisząc ten soundtrack, jakby się do niego nie przyłożył. Jest za długi i zdecydowanie za mało na nim nowych utworów, lub takich, które zapadałyby w pamięć. Po prostu, niestety, mocno rozczarowuje i sądzę, że można go sobie zwyczajnie podarować.

Ocena ogólna: 5/10
Ocena kontekstowa: 5/10
Ocena słuchalności: 5/10







2 komentarze:

  1. Na mnie najwieksze wrażenie zrobiła na razie "Pieść Krasnoludów". :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Pieść"? Chyba "Pieśń" :D Ale spoko, wiadomo o co chodzi ;)

      Usuń