sobota, 14 maja 2016

SMS - szybkie muzyczne skróty 1/2016

Ślemy muzyczne pocztówki - czy pośród nich znajdziecie coś dla siebie?

O pewnych płytach pełnych recenzji pisać się nie chce i wręcz nie da, a nawet "W niewielu słowach" byłoby zbyt obszerne, z kolei czas nie zawsze pozwala, by napisać o nich czy o innych - stąd wraca forma smsów, czyli bardzo krótkich recenzji w kilku zdaniach, tak jakby się pisało wiadomość na telefonie do kogoś bliskiego i chciało coś zasugerować i polecić. Kiedyś już u nas zagościła przy okazji wspólnego opisywania kompilacji, więc nie jest to u nas nowość. Co zatem powiecie na taką właśnie formułę, ale o różnych gatunkowo płytach, które nie będą miały u nas swoich pełnych recenzji, a są warte uwagi lub po prostu wypada o nich wspomnieć? Oto odsłona pierwsza!

Incite - Oppresion (2016)

Czwarty album studyjny od zespołu pasierba Maxa Cavalery, Ritchiego. Jest tylko trochę lepiej niż na poprzednim krążku i na ostatnim Soulfly'a, wciąż jednak jest to odgrzewany kotlet, który tylko miejscami smakuje, ale głównie wywołuje niestrawność. Zresztą, jak widać po okładce - nie jest atrakcyjnie, ta bowiem nie robi dobrego wrażenia, choć na szczęście nie ma niej fekaliów. Dla kogo wiec jest to album? Tylko dla masochistów i zatwardziałych fanów (nie)talentu rodziny Cavalerów pogłębiającego się z każdym rokiem coraz bardziej. Ocena: 5/10


Joe Bonamassa - Blues of Desperation (2016)

Kolejna płyta mistrza gitary hołdującego zasadzie "rok bez płyty to rok stracony", niezależnie czy mówimy o kolejnej koncertówce, płycie studyjnej, kolaboracji czy innym projekcie. Niedawno nawet zostało ogłoszone, że powróci do reaktywowanego Black Country Communion. Dwunasty już krążek studyjny podpisany nazwiskiem Bonamassy jest dużo lepszy od wymęczonego i nudnego poprzednika, na którym zachwycała tylko okładka. Tu jest odwrotnie, okładka nie zachwyca, ale muzyka już tak. Nie należy się jednak spodziewać niczego nowego, wolty w stylu. Bonamassa wciąż nagrywa porywające bluesy, hard rockowe numery zakorzenione w latach 70 i składa trybut swoim mistrzom. Tylko dla tych, którzy wciąż nie są znudzeni regularnością i ilością materiału od tego niewątpliwie utalentowanego gitarzysty, który za życia dogonił swoich Mistrzów i najwyraźniej zamierza ich przegonić po wielokroć. Ocena: 8/10


Avantasia - Ghostlights (2016)

Siódmy album projektu Tobiasa Sammeta z Edguy. Po słabiutkim "The Mystery of Time" sprzed trzech lat przyszedł czas na kontynuację historii z tegoż, choć tym razem udało się wykrzesać z zespołu i gości więcej ikry niż miało to miejsce poprzednio. Obok symfonicznego power metalu i operowej otoczki tym razem znalazło się też miejsce dla hard rocka, który zadziałał ożywczo nie tylko dla kompozycji, ale także dla samej Avantasii, której udało się tu wrócić trochę stylem do dwóch wciąż znakomitych pierwszych płyt. "Ghostlights" zadowoli wszystkich wielbicieli Sammeta i klasycznego w formie niemieckiego power metalu, mnóstwa gości i bawienia się konwencją opery. Ocena: 7/10


Black Stone Cherry - Kentucky (2016)

Udany powrót grupy, która świetnie debiutowała i no... właśnie: szybko się zagubiła, a popularności dużej nigdy nie zdobyła. Odgrzewanie staromodnego hard rocka wymieszanego z elementami stoner, muzyki grunge. gospel i południowoamerykańskiego country, ale w znakomitym i zadziornym stylu. Odnoszę też wrażenie, że zmiana wytwórni, którą wcześniej była Roadrunner Records, a obecnie jest nią Mascot Label Group zdecydowanie się chłopakom przysłużyła, bo surowy otwieracz "The Way of the Future" nie tylko brzmi jak z pierwszych płyt, ale po prostu wgniata swoim klimacikiem w fotel. Zresztą mocnych utworów na tym albumie nie brakuje, a razem z dwoma pierwszymi to wręcz wymarzona muzyka do odpalenia w samochodzie podczas dłuższych podróży. Muszę też przyznać, że jak trzeci ich krążek bardzo mnie zawiódł, a po czwarty nawet nie sięgnąłem, to w wypadku tego po prostu nie można przejść obojętnie. Ocena: 8/10


Scream Maker - Back Against the World (2016)

Polski akcent. Druga płyta chłopaków ze Scream Maker to nie odkrywcza, choć bardzo świeżo podana zabawa konwencjami heavy metalu w stylu Accept, Scorpions, Judas Priest czy wczesnego Iron Maiden - zresztą nawet jawnie nawiązując samą okładką!Świetny zadziorny i wysoki wokal, tłuste riffy, zwarta perkusja, melodie i znakomite brzmienie sprawiają, że jest to album bardzo atrakcyjny i zaskakujący - zwłaszcza jak na polskie warunki. Kto nie słyszał ten natychmiast powinien obadać! Ocena: 8/10

The Mute Gods - Do Nothing Till You Hear From Me (2016)

Progresywna supergrupa, a w niej Nick Beggs znany ze współpracy ze Stevem Hackettem, Marco Minneman Roger King oraz kilku ciekawych gości. Debiutancka i mam nadzieję, że nie ostatnia płyta tria swoją premierę miała w styczniu roku szczodrego i choć nie znalazło się u nas miejsce na pełną recenzję to warto wspomnieć o niej choćby w taki sposób. Przeszła trochę bez echa i w cieniu dużo gorszego "The Astonishing" Dream Theater, a zawiera bardzo udane kompozycje hołdujące stylem muzyce progresywnej lat 70, a zwłaszcza grupie Yes, choć wszystko brzmi bardzo nowocześnie, a miejscami bardzo energetycznie - niemal popowy utwór tytułowy, który płytę otwiera nie dość, że trwa prawie osiem minut, to jeszcze naprawdę robi dobre wrażenie. Do tego panowie pozwalają sobie na mnóstwo swobody, raz po raz żonglując pomysłami i stylistykami, co sprawia, że jest to album nie tylko atrakcyjny, ale także intrygujący i zyskujący z każdym jego włączeniem. Ocena: 8/10


Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz