sobota, 7 maja 2016

CreTura - Fall of the Seventh Golden Star (2016)


Nie tak dawno temu Norwegowie z CreTury gościli w gdańskim Metrze, a my mieliśmy przyjemność patronować temu wydarzeniu. 8 kwietnia zaś miała swoją premierę ich trzecia płyta studyjna, która według zespołu jest tak naprawdę ich debiutancką, gdyż z dwóch pierwszych nie byli usatysfakcjonowani i uważają, że wówczas byli zbyt młodzi, by wydać je jako pełnometrażowe krążki. CreTura istotnie jest młodą grupą, zarówno stażem jak i wiekiem, ale trzeba przyznać, że na żywo zaprezentowali się naprawdę znakomicie wcale nie sprawiając wrażenia młodego zespołu. Potwierdza to też bardzo atrakcyjny najnowszy album zespołu, który intryguje już samą, niezwykle porywającą okładką...

Barwa, zrównoważenie wielkości loga i drobne liternictwo tytułu oraz intensywnie rzucający się w oczy obraz na okładce wyraźnie nawiązujący do dzieła Albrechta Dürera. Zmieniono co prawda perspektywę, dodano kolorystykę, ale ogólna wymowa i zarys piętnastowiecznego obrazu została zachowana. Podobnie jak u Durera pośród akompaniamentu trąb na których grają aniołowie z chmur wyłaniają się Czterej Jeźdźcy Apokalipsy - kolejno Wojna, Zaraza, Głód i Śmierć - i depczą tłum ludzi próbujący rozpierzchnąć się na boki, uciec w popłochu i przestrachu przed kopytami ich rozszalałych koni. W pewnym sensie ma też ta grafika znaczenie symboliczne do samego zespołu, który już z niej próbuje przekazać, że są siłą zdolną porwać za sobą ludzi, "rozdeptać" i tym samym zainteresować swoją twórczością. Jeszcze dobitniej potwierdzają to zaś materiałem, który znalazł się na płycie.

Znalazło się na niej jedenaście kompozycji o łącznym czasie nieco ponad godziny, a otwiera niespełna dwuminutowe  intro "Past, Present & Future". Chór, złowrogie bębny, mroczna orkiestracja i narracja kapitalnie wprowadzają do albumu. Po niej potężnym riffem i marszową perkusją wchodzi rozpędzony "Reign Of Terror". Jest mrocznie, ciężko i surowo, ale zarazem bardzo melodyjnie i podniośle, a do tego fantastyczny wokal Sáry Márji Guttormu kontrastowany mocnym growlem gitarzysty znanego jako Zlargh. Po nim pojawia się prawie ośmiominutowy równie kapitalny i rozpędzony "Grand Warfare Through Dark Ages". Początkowe fanfary i świetna gitarowa solówka wbijają w fotel, a dalej jest jeszcze gęściej i mroczniej. Znakomite wrażenie robi też "Voices of Hunger". Ciężki, duszny klimat, rozpędzone wściekłe gitarowe riffy, potężna perkusja Michaela Sveri - wszystko tu jest precyzyjnie skonstruowane, ma swoje miejsce i czas, nie ma mowy o niekonsekwencji. Nie ma też mowy o nudzie, bo znakomicie kontrastują szybkie granie z opartym na orkiestrowym tle operowymi, podniosłymi fragmentami, by po chwili barfdzo zgrabnie wrócić do łojenia.


Bardzo dobrze wypada "Funeral Roses" utrzymany w doomowym wolnym klimacie, z fantastycznymi chórami i mocnym, bujającym rozwinięciem skłaniającym się jednak ku zadumie niż zabawie, którą mogło by sugerować użycie słowa "bujające", zwłaszcza w zestawieniu z teledyskiem i dramatycznym tematem utworu. W podobnym tonie utrzymany jest znakomity utwór "Northern Winds", w którym tylko miejscami jest ciężej i bardziej podniośle, nie wspominając o epickim finale z growlowana partią Zlargha i kolejną sprawną gitarową solówką. Do cięższego, bardziej agresywnego grania wracamy w potężnym "Prayer for the Brighter Tomorrow". W ósmym numerze "Når lyset dør" tempo nie siada ani na moment. Na początek świetne, mroczne doomowe intro, a potem atmosfera stopniowo się zagęszcza. Fantastycznie wypada tutaj norweski, który na chwilę zastąpił język angielski. Muszę przyznać, że nawet gdyby cała płyta była napisana i zaśpiewana w rodzimym języku grupy, byłby to nadal kapitalny i bardzo przyjemny w odsłuchu materiał. Po nim wskakuje kolejny wbijający w fotel kawałek, zatytułowany "At the 11th Hour". Z początku usypia się naszą czujność orkiestrowym tłem i akustyczną gitarą, ale już po chwili następuje potężne rozpędzone uderzenie, które z kolei płynnie przechodzi w nieco wolniejsze, ale wciąż ostre granie, przecudnie skontrastowane z lirycznym zwolnieniem w którym znów słychać chóry, by następnie znów wrócić do łojenia, które dosłownie wyrywa z kapci. Może to wydać się dziwne, ale przedostatni "The Pale Horseman & the Hunter of the Sky" także nie ma zamiaru spuścić z tonu. Wieńczy zaś świetny oparty na klawiszach i orkiestrze epilog "The Last Song of the Earth".

Na swoim koncercie w Gdańsku CreTura zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, jednakże nie spodziewałem się, że zapowiadany przez nich album będzie równie udany. Sięgnięcie po niego było nie tylko musem, ale także czystą przyjemnością - byłem zaintrygowany, ale to, co usłyszałem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Materiał jest świetnie nagrany, ciężki i surowy zarazem, ale jednocześnie bardzo melodyjny. Mnóstwo tutaj świetnego klimatu, ciekawych rozwiązań i progresywnego z natury podejścia do grania w ramach gatunków po jakie w swojej twórczości Norwegowie z powodzeniem sięgają. Słychać tu dalekie echa Nigthwisha, After Forever, Epiki czy nawet MaYan, ale całość jest jeszcze mocniej zakorzeniona w blackowych podstawach. Słychać też znakomite umiejętności muzyków, a wokalistka wyróżnia się swoją barwą głosu, zwłaszcza kiedy jej głos delikatnie drga, zupełnie inaczej niż u bardziej doświadczonych i starszych wokalistek z podobnego grania. To także jeden z najbardziej zaskakujących (nawet mimo tego, że tak naprawdę nie ma tu nic nowego) albumów roku szczodrego, który z gorąco polecam nie tylko wielbicielom podobnych klimatów. Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz