czwartek, 26 maja 2016

LUpa: Spencer, tym razem spuść wodę!

Pożegnalny koncert już zagrany, a może nagramy jeszcze jedną płytę i znów pojedziemy w trasę?

Nie tak dawno temu razem z redaktorem Chamerą zastanawialiśmy się nad przypadkiem "fuzji" AC/DC z Guns n' Roses, jednak chciałbym spojrzeć na kwestię wypalenia pewnych zespołów z nieco innej perspektywy. Nie tylko kwestii wypalenia jako takiego czy zegara wybijającego czas na zejście ze sceny, ile oszukiwania fanów, a przede wszystkim samych siebie. Za przykład posłużą nam trzy grupy, które podłożyły podwaliny gatunków i zaczęły w ostatnich latach coraz bardziej zjadać swoje własne ogony, czyli Metallica, Dream Theater i Tool, który swoim fanom każe na nową płytę czekać zdecydowanie za długo, bo chyba do śmierci wszystkich, którzy jeszcze w ogóle pamiętają o ostatnim albumie oraz kilka innych przykładów z historii muzyki. Która z nich już dawno powinna spuścić wodę, co mam na myśli i jaki ma to związek z Billem Murrayem?

Pożegnania, powroty, niekończące się nagrywanie nowego materiału, powielanie schematów, rozstania - wszystkie dramaty związane z zespołami, które znamy, kochamy, a z czasem także nienawidzimy coraz bardziej. To także przypadłość zespołów mniej znanych lub takich, które zdążyły się zasłużyć i odejść, a czasem nawet znikając bez wyraźnego echa, choć powinno się o nich pamiętać. Jedne odeszły do historii z powodu śmierci któregoś z członków zespołu lub rodzinnych problemów poszczególnych grup inne zniknęły bo wytwórnia nie zdecydowała się na należną im reklamę. Są też takie, które przetrwały, wracając z kolejnymi ciekawymi płytami raz po raz udowadniając swoją wielkość lub coraz bardziej staczając się po równi pochyłej. Pośród nich zespoły, które choć znakomite, nigdy nie dostały należnej im sławy i chwały. Cześć zniknęła, a część wciąż istnieje tworząc dla tych nielicznych, którzy ich poznali i być może jeszcze pamiętają. Smutna kolej rzeczy.

Jeśli weźmiemy takie Rush, które rozwiązało się na kilka lat z powodu śmierci córki, a następnie żony perkusisty Neila Pearta, by następnie wrócić z albumem "Vapor Trails", który został przepięknie zreamsterowany trzy lata temu - to właściwie nie ma o czym mówić. Tu także można podać przykład Metalliki, która po śmierci basisty Cliffa Burtona postanowiła grać dalej, osiągając nie tylko upragnioną sławę, ale także stając się bodajże jednym z najbogatszych zespołów świata. Nie przeszkodziło to także w kontynuowaniu działalności legendarnej grupy The Who, w której obecnie gra jedynie dwóch oryginalnych członków. O ile o Rush nie można powiedzieć, żeby kiedykolwiek odcinali kupony od swojej twórczości, o tyle w przypadku Metalliki czy The Who nie można tak łatwo pozbyć się wrażenia, że coraz mniej w tym autentyczności, a coraz więcej czystego biznesu. Metallica od czasu całkiem niezłego "Death Magnetic", którym wróciła na łono czystego heavy/thrash metalu wciąż nie wydała nowego albumu o którym ciągle gada, ale tak naprawdę nic w tej sprawie nie robi. Wolą grać koncerty, które przynoszą więcej zysków. A o albumie wciąż więcej mówią, niż robią. Minęło już niemal osiem lat. The Who odcina z kolei kupony od dawnej świetności głównie koncertami, bo ostatni album "The Endless Wire" pojawił się dekadę temu, który z kolei był następcą "It's Hard" wydanego w 1982 roku, w dodatku już nie w oryginalnym składzie, bo z Kenney'em Jonesem na perkusji.

Podobna sytuacja ma tutaj miejsce z grupą Tool, która również bardzo lubi mydlić oczy swoich fanów i tak naprawdę nie robić nic. Fani tej fenomenalnej formacji wiedzą, że w tym roku mija dokładnie dekada od czasu "10 000 Days", czwartego studyjnego wydawnictwa zespołu na którego czele stoi zapracowany Maynard James Keenan. Zamiast w końcu wydać długo oczekiwany album Tool więcej o nim wolą mówić niż otwarcie powiedzieć, że go najprawdopodobniej nigdy nie będzie. Tymczasem właśnie od kilku lat mówi się o tym, że jest gotowy lub jest w trakcie nagrywania, a premiery wciąż nie ma. Analogiczna sytuacja jak z Metalliką. Problem jednak jest też taki, że Metallica chociaż gra koncerty, Tool praktycznie przestał istnieć. Maynard co prawda przypomina o swoich muzycznych zamiłowaniach w inny sposób, jak choćby ostatnio trzecim albumem Puscifera, ale z kolei o nowym albumie innego projektu A Perfect Circle też milczy. W przypadku Toola odnosze wrażenie, że jest to działanie zamierzone - jeśli w ogóle zespół wyda swój kolejny piąty album zrobi to wtedy kiedy nikt już nie będzie o nich pamiętał. Dekada w muzyce, a zwłaszcza w muzyce metalowej i progresywnej to szmat czasu, w pewnym sensie nawet więcej niż owe "10 000 days". Czym bowiem po takim czasie może zaskoczyć zespół, który kilka lat temu pokazał, że można grać inaczej i równie ciekawie gdy rodził się rock czy metal progresywny? Obym się mylił, ale nie widzę kierunku dla Toola, tym bardziej, że zapominając na chwilę o nurcie djent, obok pojawiły się zespoły, które grają bardzo podobnie i robią to nie tylko ciekawie, ale i oryginalnie tworząc własny unikatowy styl, jak na przykład Soen. Smutnym przykładem zespołu, który również studyjnie milczy od wielu lat i nic nie wskazuje na to, by się miało to zmienić jest też Blue Oyster Cult, które swój ostatni, znakomity zresztą, krążek zrealizowało w 2001 roku.

Skoro mowa o zespołach progresywnych to trzeba wspomnieć o Dream Theater. To grupa, która na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku pokazała, że w skostniałe i w zasadzie nieistniejące już od kilku lat ramy rocka progresywnego można dodać szczyptę metalu, tworząc tym samym nowy gatunek. Konsekwentnie nie tylko tworzył podwaliny pod ów nowy gatunek, który wciąż ma sie całkiem nieźle, ale także budując swoją potęgę. Nie przeszkodziło im w tym odejście klawiszowca Kevina Moore'a, problemy z wytwórnią i producentami, ekscesy alkoholowe Mike'a Portnoya, zmiana Dereka Sheriniana na Jordana Rudessa czy wreszcie wciąż budząca kontrowersje decyzja o zmianie perkusisty na Mike'a Manginiego, gdy Portnoy zrezygnował z własnego zespołu po ponad dwudziestu latach jego tworzenia. O ile każda płyta Dream Theater była krokiem do przodu i czymś wspaniałym, ze stagnacyjnym, ale wciąż atrakcyjnym w moim odczuciu okresie już z Manginim, o tyle najnowszy, tegoroczny wydłużony do granic możliwości "The Astonishing" pokazał, że Dream Theater nie ma na siebie w chwili obecnej pomysłu. To samo można by już właściwie powiedzieć w przypadku dwóch wcześniejszych, ale ten ostatni najdobitniej to pokazał. Płyta ma momenty, jest pięknie wydana i ma dobre brzmienie, zyskuje z kolejnymi odsłuchami o ile w ogóle zdecydujecie się po nią sięgnąć ponownie, ale pozostaje niesmak - uczucie, że po Dream Theater oczekuje się jednak czegoś innego, czegoś więcej. Rudess już mówi o nowym krążku, że będzie inny. Niech właśnie będzie inny, ale także krótszy, bardziej zwarty i świeży, a nie bublem w ładnym opakowaniu, kotem w worku!

Weźmy jeszcze takie Black Sabbath, Judas Priest czy Scorpions. Zespoły absolutnie legendarne, niejedna ich płyta na stałe w naszych serduchach ma swoje miejsce. Lubią ogłaszać swój koniec i wielkie powroty na jeszcze jedną płytę, na jeszcze jeden koncert, trasę i kolejne pożegnanie. O ile w przypadku Black Sabbath obecny koniec z dużym prawdopodobieństwem jest końcem faktycznym, o tyle nie jestem pewien jak ma się to do innych zespołów, nie tylko tych wymienionych. W przypadku Black Sabbath, liczne zmiany składu i wokalisty, chwilowa reaktywacja koncertowa z Osbournem, a następnie nowa wersja pod nazwą Heaven & Hell i obecna inkarnacja grupy ponownie z Osbournem stanowi raczej reakcję na potrzeby fanów także jest odcinaniem kuponów. Stanowi jednak zwieńczenie kariery legendarnej grupy. Z kolei takie Judas Priest czy Scorpions pogrywają z fanami, zapowiadają ostatnią trasę i definitywny koniec zespołu, by nagle i niespodziewanie wrócić z nową płytą i kolejną trasą. Wyciąganie ręki po pieniądze. Bo przecież wszyscy lubią takie sytuacje i możliwość ponownego zobaczenia ulubionego zespołu na żywo. To jednak rodzi tak karykaturalne sytuacje jak ta z AC/DC.

Pod koniec swojego tekstu na temat tej przedziwnej fuzji, która wciąż odbija się wszystkim czkawką z racji doniesień "o zmianie wyglądu Axla dzięki Angusowi", "o tym jak stanął na nogi i zaczął pląsać po scenie" czy o tym, "że fani oddali bilety w ramach protestu", przywołałem fragment utworu rodzimego Perfectu. Odniosę się do niego ponownie: Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść/Niepokonanym/Wśród tandety lśniąc jak diament. Kiedy mówi się A należy powiedzieć B, a nie po chwili mówić C. Zespół kończy działalność, nagrywa ostatnią płytę, żegna się z fanami, rozpada - cokolwiek. Powrót w nowym składzie po latach, kolejna płyta - nie jest już potrzebna. Jeśli od lat nie jest w stanie się niczego wydać to może warto rozważyć wydanie oświadczenia o końcu zespołu, o tym że dalszego ciągu nie będzie? Po co mydlić fanom oczy, rozbudzać fałszywe nadzieje? Żeby później wydać coś co rozczaruje? Nie mówię, że należy trzepać album za albumem, bo przecież i tu się można rozczarować (via Dream Theater). Wizja zasuszonych zespołów z balkonikami, którą przedstawiłem w poprzednim felietonie nie jest wesoła, ale takie wrażenie można czasami odnieść gdy historia z powrotami się powtarza.

W filmie z Billem Murrayem "Człowiek, który wiedział za mało" w nieco innym kontekście padają słowa: Spencer, tym razem spuść wodę! Idealnie pasują one do sytuacji z powrotami, przedłużającymi się premierami płyt czy albumami, które okazują się być bublem dla najwierniejszych fanów. Zespoły powinny nauczyć się spuszczać wodę - niezależnie czy nagrywają płytę czy grają ostatnią trasę koncertową. Skutecznie. Wypływanie na powierzchnię, w tym wypadku wywołujące względną radość, często jest jak to, co powinno spłynąć rurami i nigdy nie wrócić. Czasami bowiem kolejne powroty są po prostu zbędne. Zostają wspomnienia i płyty, które zmieniły nasze postrzeganie świata. To, co następuje potem, przedłuża się, mydli nam oczy, obiecuje lub wypływa ma niewiele wspólnego z szacunkiem do fanów, ale także do samego siebie, a tłumaczenie tego kwestiami finansowymi  nie ma żadnego znaczenia. Chcecie wydać płytę - to zróbcie to. Chcecie zagrać ostatni koncert - zróbcie to. Ale nie oszukujcie fanów i siebie samych! Pozostać NIEPOKONANYM powinno być bowiem najważniejszą i główną myślą wszystkich twórców, artystów i zespołów niezależnie jak ogromną sławą cieszyli się za życia lub już po swoim odejściu w naszą pamięć lub mroki historii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz