poniedziałek, 14 października 2013

The White Kites - Missing (2013)

"Wytęsknione" albo "brakujące", tak można by rozumieć tytuł debiutanckiego albumu warszawskiego The White Kites. Podobnie też jak na zrealizowanym miesiąc temu singlu "Love Songs" znów zapraszają nas w podróż po kartkach dzienników, wspomnieniach i świecie, którego już nie ma, a ja mimo młodego wieku, jestem dość sentymentalnym człowiekiem. Sprawdźmy jak udało się te historie zachować od zapomnienia w teatrze The White Kites...

Dwanaście utworów o łącznym czasie prawie pięćdziesięciu jeden minut, podobnie jak dwa numery, które znalazły się na singlu, to nostalgiczna podróż po dźwiękach wyjętych z lat 60 i 70 ubiegłego wieku, pełna odniesień do Jethro Tull, Pink Floyd, Genesis, The Beatles, Franka Zappy i wielu, wielu innych znanych i nieznanych artystów tego wspaniałego dla muzyki rockowej okresu. Jak sami piszą o płycie: jest to cykl muzycznych opowieści, obejmującej stałe motywy ludzkiego poszukiwania czegoś ważnego - miłości, własnej tożsamości, szalonej przygody, bratnich dusz i nowych, wciąż czekajacych na odkrycie lądów... Faktycznie nie sposób słuchając tego albumu nie mieć wrażenia wertowania jakiegoś starego, wyciągniętego z szafy dziennika, czy albumu z fotografiami, które już nie są na swoim miejscu, a latają po całym, rozpadającym się woluminie.

(...) gdy wspomnienia złapią mnie z pudełkiem na kolanach, jestem zawsze jednakowo zdumiony. Znane "od zawsze" zdjęcia ujawniają nowe, niedostrzegalne wcześniej szczegóły, [zwłaszcza - przyp. własny] wczesną jesienią (...)

"Arrival" to pierwszy utwór. Gitarowy, dość szybki, ale z dużą ilością różnorodnych zmian w tempie: jak gdyby wyjęty z twórczości każdej z wymienionych grup jednocześnie, jak gdyby w jednym teatrze spotkali się wszyscy: od Andersona przez czterech Beatlesów po nazwiska, których już nikt nie pamięta. Kurtyna odsłania scenę, a na niej rozpoczyna się spektakl najlepszych cyrkowców: żonglerów wspomnieniami, klaunów z fletami i trąbkami, kobiet z brodami i ich pudli. W szalonym pochodzie idziemy razem z nimi i natykamy się na nieznajomego z utworu "The Foreigner". Delikatny, oniryczny i niezwykły to numer jakby specjalnie też nagrany tak, jakbyśmy słuchali go z trzeszczącego winyla. Piękna sprawa. Po nim następuje rozszalały "Stowaway Sylvie". Fantastycznie z wokalem Seana Palmera kontrastują kobiece chórki i fragmenty niemal wyjęte z "Tim Burton's Nightmare Before Christmas" czy "Corpse Bride".

Każdy drobiazg, który kryje się w tym mrocznym zazwyczaj wnętrzu, w świetle dnia jaśnieje blaskiem chwil, które choć dawno minęły, nie umierają nigdy. Każdy przedmiot opowiada swoją własną, choć czytelną wyłącznie dla depozytariusza historię. 

Kolejnym spotkanym podczas wędrówki człowiekiem jest "Percival Buck". W tym wspaniałym, energetycznym utworze także kipi od emocji, świetnych pomysłów i naturalnych skojarzeń. Precyzja wykonania i rozpisania tegoż, pozwala docenić olbrzymie zamiłowanie do tamtej muzyki i czasów, a jednocześnie dostrzec w tym wszystkim własny niepowtarzalny charakter.  I tak dochodzimy do "Beyond the Furthest Star", utworu rozrzewnionego, melancholijnego, unoszącego się w powietrzu, przywodzącego na myśl "Lucy In The Sky With Diamonds" The Beatles zmieszanego z któymś z wczesnych kawałków Pink Floyd. Cudowne to przywołanie, ale to, co można usłyszeć tutaj nie jest jego kopią, a podkreślmy to raz jeszcze, przywołaniem pewnych skojarzeń, przetworzeń. W dodatku pięknych i jakże miłych dla ucha.

Brodząc palcami w niepełnych archiwaliach, wspominam również to, czego żaden przedmiot udokumentować nie chce. Bo są przecież sprawy, ludzie i wydarzenia, które klinują się w nas na zawsze. Czasem nie wymagają fizycznych dowodów zaistnienia. Czasem istnieją wbrew fizyce, wyparte - zdawałoby się - skutecznie. Ale wydobyte na wierzch kosmicznym rezonansem zmagazynowanych w teksturze zdarzeń.

Po odrobinie melancholii ponownie przyspieszamy w fantastycznym "Should You Wait For Me". I znów dalekie echa Jethro Tull, a nawet Procol Harum czy Yes. Istne szaleństwo i feria barwnych niesamowitości. Korowód pod wodzą szalonego dyrygenta zmierza dalej i staje oko w oko z "Turtle's Back": rozpędzonym i kosmicznym kawałkiem z intensywnym posmakiem halucynogenów i licznych zacnych i (a jakże!) kolorowych trunków.  Obraz rozmywa się w King Crimsonowych inklinacjach, gdzieś ucieka w pogranicze dźwiękowe wyjęte z 13th Floor Elevators... by po chwili ponownie eksplodować. Po prostu majstersztyk.

Mizerny sześcian dokumentuje szereg doświadczeń, które choć doczekały się wielokrotnie wspanialszych kontynuacji, nigdy przecież nie były pierwsze. Dokumentuje rozmowy istotne w czasach, gdy rytm w metafizyce nadawał turkot kół, podróż, której smak tworzyła ciepła wódka, rachityczne cele, których realizacja wydawał się kiedyś tak piekielnie istotna.

Zespół The White Kites podczas występu w warszawskim Klubie Chwila
Klawiszowy wstęp i kolejna porcja wyciszenia w "When Will May Return". A potem znów fantastycznie przyspiesza. Proszę posłuchać tylko jak to czarownie jest nagrane! Ta odbijana perkusja niczym wyjęta z lat 60tych, ten niesamowity klimat, ten płynący szlif! Proszę mi wierzyć, retro muzyki słucham ostatnio wiele, ale jeszcze nikomu nie udało się zawrzeć tak intensywnie i tak przekonująco pełni tamtej muzyki, ująć tak niesamowicie "brytyjskości" a przy tym nadać im nowego, świeżego, ponadczasowego godnego tamtych perełek, niepowtarzalnego brzmienia!  Żeby było tego więcej, w naszym spotkaniu z królem klaunów w "Clown King" witają nas flety niczym z Jethro Tulla, a potem następuje iście Wakemanowskie rozwinięcie całości, z podniosłym Pink Floydowym tempem i gęstą, baśniową atmosferą.

(...) skorowidz zawartości nigdy nie powstanie, podobnie jak opisy do pozornie nieistotnych fotografii. Bo z dokładnością we własnej historiografii w sumie przesadzać nie należy. W miarę upływu czasu najbardziej wstydliwym rezydentem wiekowego opakowania są listy, (...) które noszą wyraźne piętno lotów w okolicach słońca (...).

Kołysankowa, zaledwie minutowa miniaturka "Pause For Thought" i następuje utwór tytułowy. Ponownie rozrzewniony, melancholijny. Z początku klawiszowy, a później... jak wyjęty z jakiegoś winyla z muzyką z lat 40. Wodewilowy klimat zaprasza do ostatniego tańca, tanga ze wszystkimi bohaterami naszej opowieści, flirtem ze wspomnieniami. I wtedy następuje zakończenie. W kapitalnym "Farewell" utrzymanym w duchu Pink Floyd i King Crimson, choć dużo się w nim dzieje, feeria barw, dźwięków i barw wciąż przemyka między myślami i oczami, smutny i przejmujący to utwór. To, co pamiętamy i skrzętnie próbujemy zachować, zapisujemy na skrawkach papieru prędzej czy później przeminie, bo taka kolej rzeczy.

Wspomnienie świata, w którym nastolatkowi wydawało się, że wszystko będzie lepsze. Że z upływem lat wszystko będzie możliwe, a życie proste i piękne. To, co bezpowrotnie tracimy z upływem lat, to właśnie przekonanie, że nas i wokół nas będzie przybywać. Tymczasem systematycznie zanikamy, znacząc drogę setkami mniej lub bardziej niepotrzebnych rzeczy. Niektóre z nich potrafiły nawet zdominować część naszego życia, skumulować wysiłki i opanować zmysły. W tkliwej konkurencji, przegrywamy z kretesem (...).

Płyta tylko pozornie wydaje się być długa. Gdy się kończy czujemy niedosyt i nawet po dodaniu dwóch singlowych utworów wciąż mamy świadomość, że wciąż nam mało. Że brakuje w tym wszystkim kolejnych elementów układanki, że ta piękna historia nie została jeszcze opowiedziana w całości, że coś umknęło. Puszczamy jeszcze raz, żeby znaleźć te szczegóły, których nam zabrakło i wciąż odkrywamy nowe, ale nie te, które nam chodzą po głowie, wciąż nam mało. Tak jest z debiutanckim albumem The White Kites: w cudowny sposób zabierają nas w krainę gdzie żyje się wspomnieniami i przywołując je na chwilę pozwalają zapomnieć o troskach doczesnych, dosięgnąć tego, czego już dawno nie mamy, dostrzec i usłyszeć dawne piękno minionych i wciąż obracających się winylowych płyt, także tych z twórczością Simona i Garfunkela. I najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że życie to nie teatr mówisz ciągle opowiadasz, życie to jest tylko kolorowa maskarada" - jak pisał kiedyś Edward Stachura.Ocena: 9/10

Fragment wiersza Edwarda Stachury oraz fragmenty wewnątrz tekstu głównego pochodzą z felietonu Rafała Bauera "Sarkofag", który w całości można przeczytać w magazynie Male Men nr 11 z listopada 2011 roku na stronach 102-103. Płyty można posłuchać na bandcampie grupy The White Kites O singlu "Love Songs" można u nas przeczytać pod tym linkiem.
Płyta "Missing" The White Kites została objęta patronatem medialnym bloga LupusUnleashed.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz