środa, 23 października 2013

Arlon - On the Edge (2013)


Jeszcze jedna polska progresywna grupa czerpiąca garściami z Riverside, Porcupine Tree i solowej twórczości Stevena Wilsona. Chciałbym powiedzieć, że to już jest nudne, jednakże tej grupie z Przemyśla udało się nagrać płytę nie tylko intrygującą jako debiut, ale także bardzo interesującą jako płyta sama w sobie. Spróbujmy się jej przyjrzeć nie spoglądając na duchowych odpowiedników z gatunku, choć od razu trzeba zaznaczyć, że nie będzie to łatwe...

Płyta pod względem brzmienia jest lekka i bardzo miękka. Przypomina wczesne dokonania Riverside, ale także dokonania takich polskich grup jak Milennium czy Lizard. Pod względem kompozycyjnym nie ma tutaj szarży na skomplikowane melodie czy głęboko posunięte popisy instrumentalne. Muzycznie jest dość leniwie, rzewnie i melancholijnie, z zagranicznych, w dodatku klasycznych już grup można przez to przywołać Camel, Marillion czy miejscami Arenę, czasami nawet w odrobinę mocniejszych fragmentach, których jednak nie ma za wiele nawet coś z Dream Theater. Okazuje się bowiem, że na polu art rocka i szeroko pojętej progresywy nie da się już wymyśleć absolutnie nic nowego. Jednakże Arlonowi udało się już oklepane motywy zestawić w sposób naprawdę przyciągający i mówiąc kolokwialnie: po prostu ładny.

Uwagę przyciąga już sama okładka: nie jest przesadzona, a wyważona, idealnie wprowadzająca w zawartość muzyczną płyty, która jak napisałem jest lekka, miękka i przyjemna. Ale pod tą otoczką kryją się przejmujące, pesymistyczne teksty i taki właśnie wokal, smutny i także przejmujący. Paweł Szykuła ma barwę głosu zbliżoną do tej, którą posiada Mariusz Duda, jednakże w żaden sposób jej nie kopiuje, nie należy więc w żadnym wypadku odczytywać porównania jako przywary, bo jest to skojarzenie jak najbardziej pozytywne. Kompozycyjnie zaś czasami trudno uwierzyć, że są to debiutanci. Układanka jest spójna i przemyślana, co nie zawsze jest takie oczywiste, w podobnym graniu. Arlon jednak nie poszukuje swojej ścieżki, ma już jasno określoną wizję swojej muzyki, konsekwentnie na płycie budowane jest napięcie, a każdy muzyczny fragment ma swoje miejsce, żaden z muzyków na siłę nie próbuje pokazać tutaj swojego kunsztu czy wirtuozerii, grają jedynie to, co mają zagrać. To bowiem bardzo eleganckie i gładkie granie.

Dziewięć numerów, które na płycie się znalazły mają momenty naprawdę piękne: jako wielbiciel brzmienia saksofonu uważam, że fantastycznie go wykorzystano, choć ciągle było mi go mało. Dodać także należy tutaj delikatne klawiszowe tła i elementy, które właśnie nie wybijają się ponad całość, lecz idealnie współgrają z resztą instrumentów i melodii. Nie ma też tutaj poczucia znudzenia, rwania włosów z głowy z myślą w rodzaju "co oni wyczyniają, przecież to się kupy nie trzyma!", a także większego zaskoczenia. Wszystkie utwory trzymają się ze sobą i żaden nie odstaje od swojego poprzednika, przez co brakuje może tego jednego, który znacząco pociągnąłby ze sobą całość, który właśnie delikatnie by się wybił.

Arlon debiutował albumem zaskakująco spójnym i dojrzałym, wchodzącym łatwo, ale nie oznacza to wcale, że traktującym o rzeczach łatwych. Eklektyzm na jaki postawili sprawdził się tutaj wyjątkowo dobrze i świeżo. Nie stworzyli materiału, który jest odkrywczy, ani takiego, który za bardzo powiela znane patenty. Na tym tle udało się im zbudować własną stylistykę, która choć na samym początku może nie będzie zbytnio rozpoznawalna, później przy każdym kolejnym odsłuchu staje się charakterystyczna i raczej nie do pomylenia. To także jeden z ciekawszych progresywnych albumów, także debiutów, w tym jak widać i słychać ciągle prężnie egzystującym gatunku, roku trzeszczącego, który okazał się bardziej progresywny niźli tego oczekiwałem. Nie pozostaje mi także nic innego, jak polecić ten album i czekać na równie udany, drugi krążek. Ocena: 8/10

1 komentarz: