piątek, 15 kwietnia 2011

Relacja V: THE BREW (Klub Ucho, 13 IV 2011)

Redaktor Kaczkowski kilka godzin po koncercie Led Zeppelin na Arenie O2 w 2007 roku, będąc jeszcze w Londynie, mówił w rozmowie telefonicznej tak: „Niczego nie powiem. Nic się nie dowiecie.” Naturalnie żartował, bo potem w audycji z radością opowiadał o tym, co widział i słyszał. Tym razem ja mogę powiedzieć te same słowa. Kiedy po raz pierwszy 23 kwietnia 2010 roku usłyszałem The Brew na żywo, wiedziałem, że w następnym roku nie ma nawet takiej opcji, żeby nie pójść ponownie na ich koncert. Zaczynałem w to wątpić, gdy zabrakło funduszy, na szczęście podatek został mi oddany nadzwyczaj szybko w tym roku, toteż znalazła się kasa na bilet. I wiecie co? Niczego Wam nie powiem. Niczego się nie dowiecie. Naprawdę… I oczywiście również żartuję. Bo to, co widziałem i słyszałem jest po prostu nie opisywalne. Spróbuję przybliżyć atmosferę, choć odrobinę oddać słowami ducha tego niesamowitego wydarzenia.
            W zeszłym roku grali bez supportu, w tym z. Z jednej strony chciałoby się powiedzieć, że niestety, ale z drugiej należy podkreślić, że zespół został dobrany bardzo dobrze.
Przed The Brew wystąpiła grupa Nefastus pochodząca z Żukowa. Brzmi swojsko? Tak, bo to polski zespół. Powstał w 1998 roku z inicjatywy braci Bartosza i Filipa Łapa. W 2000 roku do zespołu dołączyła wokalistka Ola. Na początku 2007 roku z zespołu odeszła ówczesna basistka grupy Wioletta Bielawska, aktualnie zaś basistą jest Alek Gruszczyński, z którym tworzy i nagrywa nowy materiał.
Debiutancka płyta zespołu została zaś wydana w marcu 2008 roku.
            Zespół ten słyszałem po raz pierwszy. Obok własnych utworów zagrali bardzo interesująco i oryginalnie dwa covery (The Doors i Led Zeppelin). Muzyka zespołu to po prostu rock, wyraźnie jednak nawiązujący do stylistyki progresywnej, czy hard rockowej w rodzaju Deep Purple. Toteż utwory były dość długie, mocno rozbudowane i nastawione na rozwój i klimat. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, żeby support grał naprawdę solidną, dobrą muzykę, która w żaden sposób nie jest wypełniaczem, ani nie nuży, tylko fantastycznie wprowadza w atmosferę wydarzenia, jakim jest występ zespołu głównego, czyli w tym wypadku The Brew. Postarano się o dźwięk, zwykle kapele grające przed szumią, brzęczą lub rzężą, po prostu są źle nagłośnione, tym razem zadbano o to, aby wszystko było na swoim miejscu, chociaż wokal spokojnie mógłby być nieco wyżej podkręcony. Sama próba zespołu trwała dobre pół godziny, a to jednak daje wyobrażenie o profesjonalnym podejściu zarówno do grania, jak i uszanowania uszu słuchaczy. W czasie koncertu Nefastusa naszło mnie kilka refleksji:
            Po pierwsze wokalistka. Mogłaby spokojnie śpiewać w zespole jazzowym, jednakże śpiewa w zespole rockowym i wychodzi jej to naprawdę świetnie. Zazwyczaj reaguję alergicznie na damski wokal, tym razem jednak z uznaniem pokiwałem głową. Czasami jednak w utworach brakuje odskoczni, kontrastu w postaci wysokiego męskiego wokalu, no, ale to już kwestia gustu.             
           Druga sprawa, która mi się nasunęła na myśl podczas słuchania Nefastusa została zauważona przez redaktora Kaczkowskiego. Otóż zespół został puszczony jakiś czas temu na antenie Trójki, a redaktor wówczas powiedział mniej więcej tak: „wokalistka ma bardzo ładną i ciekawą barwę głosu, szkoda tylko, że nie śpiewa ani jednego utworu po polsku”. I odniosłem dokładnie takie same wrażenie, wszystkie utwory zostały zaśpiewane po angielsku. Zabrakło tu języka ojczystego, przecież to polski zespół, nie powinni się go wstydzić. Cóż, taka moda, taki wybór. Trochę szkoda. Mimo wszystko, Nefastus to bardzo dobry zespół i zagrał bardzo dobry koncert.
            I wreszcie, ale bez westchnienia ulgi, tylko niczym w hitchcockowskim kryminale, wraz z rosnącym napięciem i zagęszczającą się grupą ludzi pod sceną, pojawili się najważniejsi bohaterowie wieczoru: Jason Barwick, Kurtis i Tim Smithowie, czyli The Brew.
Nie trzeba ich chyba przedstawiać, ale Ci, którzy na koncert nie przybyli, lub co gorsza nie znają ich twórczości nie wiedzą co tracą, a zapewniam, że tracą wiele. Koncert? Oszałamiający, magiczny i niesamowity. W zeszłym roku było fantastycznie, w tym zaś znacznie potężniej i mocniej, niczym gejzery gorącej lawy i eksplodującego wulkanicznego pyłu… Właściwie, żeby w pełni to zrozumieć, trzeba ich usłyszeć i zobaczyć. Bo to co się dzieje na scenie, czy tez raczej działo na scenie, przerasta po prostu ludzkie pojęcie. Jest zupełnie nie opisywalne.
            Zagrali przepiękny prawie półtora godzinny set, w tym utwory z dotychczas wydanych płyt („The Joker” 2008 i „A million dead stars” 2010), a także jeden nowy kawałek z planowanej na sierpień (!) tego roku nowej płyty, a także niezwykłe improwizacje i własne wersje przebojów Hendrixa, Pink Floydów czy Led Zeppelinów. Często jakiś fragment utworu znany z twórczości wymienionych grup, stanowił zaledwie punkt wyjścia do improwizacji i instrumentalnych pojedynków Jasona i Kurtisa. Tim w tym czasie tylko z uśmiechem się przyglądał. Właściwie rola basu, choć istotna, w The Brew jest mocno ograniczona, da się to zauważyć zwłaszcza w czasie koncertów, kiedy Tim oddaje pole do popisu chłopakom.
Jason Barwick ze smyczkiem
            I tak na przykład, kiedy Tim zapowiedział Hendrixa, Jason grał na plecach, kiedy zaś zaczął żartować z flamenco, Jason jak na zawołanie pochwycił inną gitarę i smyczek… i zaczął nim zasuwać po strunach, zupełnie jak czynił to Jimmy Page na koncertach Zeppelinów. A potem po kilkunastu minutach mrocznych dźwięków wygrywanych smyczkiem, stało się to, o co w zeszłym roku publika długo prosiła (i naturalnie otrzymała co chciała)… czyli „Moby Dick” – słynne perkusyjne solo Johna „Bonza” Bonhama w wykonaniu Kurtisa… fenomenalne po prostu, absolutnie genialne. I nie zostało odegrane, ale zagrane i to tak jakby za perką siedział sam Bonzo. To trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy i usłyszeć na własne uszy.
            Nie zabrakło najbardziej znanych utworów The Brew takich jak: „Every gig has a neighbour”, „Surrender it all” (odśpiewane razem z publiką), „A change in the air” pochodzących z drugiej płyty, jak również „Postcode Hero” z „The Joker”. A na bis otrzymaliśmy również „A million dead stars” (połączone z „Dazed and confused” Zeppelinów) - odśpiewane wspólnie z publicznością. Pod sceną nie zabrakło poga, bo do takiej muzyki nie sposób nie skakać.[i] Każdy chciał dotknąć gryfu gitary Jasona, złapać pałeczkę czy rzucaną od niechcenia kostkę lub uścisnąć rękę każdego z muzyków. Największym szczęśliwcom udawało się to kilka razy, inni zadowolili się złapaniem rzucanego sprzętu (właśnie pałeczek i kostek). Jeszcze? W zeszłym roku Jason z trudem wymawiał słowo „dziękuję” (zarzekając się po wielokroć, że „You know? Polish is very difficult language” – „Wiecie co? Polski to trudny język”), a w tym roku? Proszę bardzo: po pierwszym kawałku „Dobry wieczór Gdynia!”, niemal po każdym numerze „dziękuję bardzo” – czysto i niemal bez obcego akcentu, kilka razy wykrzyknął „zajebiście” (naprawdę!), a po ostatnim utworze, tytułowym kawałku z drugiej płyty, wzniósł do góry plastikowy kubeczek i powiedział: „Na zdrowie! Polska wódka!” i wypił zawartość kubeczka z uśmiechem. A po koncercie? Szczęśliwi i zadowoleni ludzie, którzy zdobywają autografy na biletach, płytach cd i dvd albo plakatach. Mi, podobnie jak w zeszłym roku, udało się zdobyć autografy na bilecie. Dodatkowo w tym roku zrobiłem sobie zdjęcie z całym zespołem, a przy całej operacji było dużo śmiechu, żartobliwej i przyjacielskiej atmosfery.
            Podsumowując, podobnie jak w zeszłym roku, był to niesamowity koncert. Jeden z tych nielicznych, które wspomina się z uśmiechem i rozmarzeniem. Jeden z tych, po których wiadomo, że na kolejne spotkanie z chłopakami przyjdzie się z radością. Zapewniam, że Ci, którzy się na kolejny koncert wybiorą nie pożałują. „So, next year: same time, same place, huh?” – zapytałem Jasona. A on na to z szerokim uśmiechem na twarzy: „Yeah, I hope so. As soon as possible! I love Gdynia!” („W przyszłym roku ta sama pora i miejsce?”; „Taa… Mam taką nadzieję. Tak szybko jak się da! Kocham Gdynię!”). W czasie koncertu podkreślił też, że „Gdynia bije na głowę wszystkie polskie publiki i w naszych sercach ma very special place (bardzo szczególne miejsce)”.
Od lewej: Kurtis Smith, Lupus, Jason Barwick i Tim Smith
            Energia i moc płynąca ze sceny wbija się w pamięć i cieszy długo po zakończeniu wydarzenia. Kaczkowski powiedział po koncercie Zeppelinów w 2007 roku: „To niemożliwe, ja jestem w tamtych czasach”. To samo może powiedzieć zapewne każdy po koncercie The Brew. Ja się tak właśnie poczułem, już po raz drugi… Naprawdę. I tyleż… w każdym razie, ja przez wiele dni jeszcze będę przepełniony radością i tą niesamowitą energią…
           
           




[i] Od razu muszę zaznaczyć, że nikt nie ucierpiał, to było tylko wspólne skakanie i przeżywanie, nie każde pogo musi się bowiem kończyć, jak próbowano mnie niedawno uświadomić: złamanymi nogami, rękami i rozbitymi nosami. Pogo to przeżywanie, nie zabijanie. I tu właśnie znalazło fantastycznie odzwierciedlenie takie rozumienie tego pojęcia, tacy, co chcą tłuc i „zabijać” niech nie przychodzą w ogóle na koncert.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz