środa, 27 kwietnia 2011

Progresywnie Mi - Borealis i Perihellium


Nerwowo oczekując kolejnego wydawnictwa Queensrÿche „Dedicated to chaos”, nie wspominając już nawet o nowej płycie Dream Theater (z nowym perkusistą, którego jeszcze nie ogłosili) planowanej na lato tego roku i zaciekawiony niezwykle interesującą okładką nadchodzącej płyty Borealis „Fall from grace” postanowiłem sięgnąć po poprzednie wydawnictwo grupy. A przy okazji zaopatrzyłem się też w niezwykłą, jak na polskie standardy, płytę „The War Machines” zespołu Perihellium. Przyjrzyjmy się dwóm grupom, z dwóch różnych krajów i dwóm bardzo różnym płytom, choć faktycznie będącymi z tego samego nurtu.

1. Borealis – Worlds of silence (2008)

Zespół powstał w 2005 roku w Orangeville, w stanie Ontario. Od początku działalności zespół gra w następującym składzie: Matt Marinelli na gitarze, Sean Werlick na instrumentach klawiszowych, Jamie Smith na basie i Sean Dowell na perkusji. Pierwsze utwory i koncerty grał z operowym damskim wokalem. Szybko jednak zrozumieli, że mają z tego powodu bardzo ograniczone perspektywy rozwoju i postanowili znaleźć dla siebie zupełnie inny styl. Tworząc nowy materiał z myślą o wydaniu debiutanckiego albumu, szukali wokalisty, tego jednak wciąż brakowało. 
Wkrótce zdecydowano, że wokalistą zostanie gitarzysta grupy Matt Marinelli. W 2008 roku zarejestrowali własnym sumptem debiutancki album „Worlds of silence”. Borealis występowało obok takich zespołów jak: Kamelot, Epica czy Sonata Arctica, a kiedy wydali pierwszą płytę odbyli pełną trasę koncertową jako support niemieckiego Edguy.
            Ta kanadyjska formacja gra bowiem amerykańską odmianę melodyjnego power metalu, więc wyżej wymienione zespoły raczej nie powinny dziwić nikogo, aczkolwiek wprawne ucho wyłapie progresywną stylistykę w rodzaju wczesnego Queensrÿche (zwłaszcza z okresu najsłynniejszych płyt „Operation:Peration zcza z okresu najsłynniejszych płyt " wczesnego Queensrwszej połowy lat 80 (okresu Bruce'ili).  Mindcirme” i „Empire”) czy wczesnego Dream Theater (zwłaszcza z okresu dwóch pierwszych płyt z Jamesem LaBrie). Krytycy wymieniają też takie grupy jak Evergrey, Savatage czy Vanden Plas. Brzmi interesująco? I śpieszę donieść, że tak właśnie jest.
            „Worlds of silence” zawiera 10 utworów, trwających w granicach pięciu/sześciu minut z sekundami, najkrótszy utwór trwa zaś cztery minuty z sekundami. Całość zamyka się zaś w niecałej godzinie. Otwierający płytę „Lost voices” to potężny otwieracz z melodyjnymi klawiszami przywodzącymi na myśl dźwięki, które wyczarowywał Kevin Moore.
Trzeci utwór na płycie, który jako żywo przypomina klimaty wczesnego DT jest „From the fading screams” (klawiszowe przypominają „Wait for a sleep” z płyty „Images And Words” z późniejszym uderzeniem i ostrym pochodem przy końcówce – jest to po prostu jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Najdłuższy na płycie „Eyes of a Dream” to numer pięć, jest z kolei bardzo epicki i melodyjny, bardzo przypomina utwory Savatage a nawet współczesnych mu grup takich jak Kamelot, Epica czy Sonata Arctica. Mniej tu jednak potworkowatości i cukru, a więcej przemyślanego, po prostu dobrego grania z wyczuciem.
Najkrótszy jest utwór tytułowy, który przywodzi na myśl zapomniany nieco Savatage. Fantastycznie wypadają bardzo melodyjne kawałki „Divine Answer”, „The Dawning Light” czy „Black Rose” (kolejno ósmy, dziewiąty i dziesiąty).
            Podsumowując, jest to płyta bardzo interesująca, nie sposób przy niej się nudzić, po przejechaniu płyty bez zastanowienia włączamy jeszcze raz. Wielbiciele power metalowych szybkich utworów i melodyjnego grania, jak również wczesno progresywnych jazd Queensrÿche i Dream Theater będą zadowoleni i na pewno z nie małym zainteresowaniem sięgną po kolejne wydawnictwo zespołu Borealis, które lada dzień ma mieć swoją premierę. Ten naprawdę zaskakujący debiut wyraźnie zachęca do śledzenia kariery tego zespołu, gdyż jest to moim zdaniem, jedna z najbardziej intrygujących współcześnie działających młodych grup obracających się w stylistyce tzw. progressive power metalu – gatunku, który rozwija się ociężale i w większości wypadków raczej woła o pomstę do nieba przerostem formy nad treścią (Dragonforce) czy cukru epicko-operowego (Kamelot, Epica, Sonata Arctica). Ode mnie mocne 9/10, gdyż mam cichą nadzieję, że „Fall from grace” mnie znokautuje i porazi znacznie bardziej aniżeli bardzo obiecujący debiut.

2. Perihellium – The War Machines (2010) 

Perihellium powstało w 2004 roku w Tarnowie z inicjatywy gitarzysty Gerarda Wróbla. W 2005 roku grupa zadebiutowała na koncercie WOŚP, by w miesiąc później wygrać konkurs na Przeglądzie Zespołów Rockowych w Tarnowie. Początek 2006 roku przynosi zmiany personalne, które doprowadzają do zawieszenia działalności na okres jednego roku. Ostatecznie z końcem tegoż roku krystalizuje się ostateczny skład zespołu: Gerard Wróbel na gitarze, Bartek Bachula na basie i Seweryn Błasiak na perkusji. W lutym 2007 roku zespół przystępuje do nagrywania debiutanckiego albumu, w którym partie klawiszowe dograł Grzegorz Kasprzyk, a wokale nagrał, wówczas jeszcze gościnnie, Marcin Sułek. We wrześniu 2007 roku pojawiła się debiutancka płyta grupy „The New Beginning”, lecz formalnie miała ona swoją premierę dopiero 10 marca 2008 roku z ramienia wytwórni Insanity Records, z którą Perihellium podpisał kontrakt. Na przełomie 2008/2009 roku zespół odbywa liczne koncerty, jak również zdobywa prestiżowe nagrody i pierwsze miejsca w konkursach (DachOOFka Festival w Krakowie, rock’Autostrada czy IV edycja festiwalu „Wielki ogień” 2010 w Ostrowcu Świętokrzyskim). W grudniu 2010 roku miała miejsce premiera drugiego albumu zespołu zatytułowanego „The War Machines”.
            Niestety nie było dane mi zetknąć się z pierwszym wydawnictwem Perihellium, więc nie jestem w stanie stwierdzić, jak bardzo zespół ewoluował czy zmienił się w ciągu tych kilku lat, ale ten album mnie po prostu rozwalił. Przy pierwszym przesłuchaniu płyty byłem przekonany, że jest to płyta zagraniczna, ze stajni Roadrunnera choćby… a tu psikus: Polska płyta, polski zespół…
Nie żeby w Polsce nie było dobrych płyt, bo ostatnio jest ich całkiem sporo, żeby wymienić obok kolejnych wydawnictw Comy i solowego albumu Piotra Roguckiego, debiut Neonów czy wspaniałe płyty grup Indukti i Riverside (z niecierpliwością wypatruje rocznicowego wydania „Reality Dream Trilogy”, jak również dwóch (!) nowych płyt zapowiadanych na ten rok), dylogię Mariusza Dudy „Lunatic Soul” czy niezwykłe, również jak na polskie standardy, wydawnictwa grupy Division By Zero. Ale to, co usłyszałem na tej płycie… to po prostu walec i to od pierwszej sekundy, od pierwszego dźwięku:
            Płytę otwiera „The Machines” – niemal filmowy, pędzący i „płonący” siedmiominutowy kawałek, który od razu daje do myślenia. To naprawdę jest polska płyta? A jednak. Doskonały, potężny dźwięk i każdy instrument na swoim miejscu. W otwierającym i kończącym numer riffie niemal widzi się tańczące dziewczyny jak z filmów o Bondzie… Skojarzenia z Dream Theater z okresu „Train of Thought” lub „Octavarium”? Jak najbardziej, z tymże tu nie ma miejsca na zwolnienia czy liryczne dźwięki, cały czas jest ostro i ciężko. Wokal Marcina Sułka przypomina barwą Mariusza Dudę, ale momentami zbliża się wręcz do Macieja Taffa.
            Drugi jest jedenastominutowy „Frozen Hell”, w którym bynajmniej nie zwalniamy tempa. Tryby zabójczych maszyn pracują na najwyższych obrotach. Jest to granie bardzo precyzyjne i wyraźnie czerpiące ze stylistyk cięższego metalu, również groove i tradycyjnie pojętego heavy metalu. Nie brakuje tu pochodowych fragmentów, czy melodyjnych klawiszowych fragmentów przywołujących na myśl Dereka Sheriniana czy Jordana Rudessa, ani gitarowych galopad tak typowych dla DT. W żadnym wypadku jednak nie jest to kopia, ale nowa jakość.
            Trzeci numer to „Unreality”, trwający osiem i pół minuty rozpięty na klawiszach i ostrym riffie, pulsujący, nieco tylko wolniejszy kawałek, którego nie powstydziliby się zapewne w Rootwater czy Indukti. Choć nie ma tu etnicznych wstawek czy skrzypków, jest to bardzo podobne granie, wyraźnie w instrumentalnych fragmentach zbliżające się do Dream Theaterowych pochodów i pasaży. Niesamowite i niewiarygodne, że to naprawdę jest polski zespół…
            Kolejny jest trwający dziesięć minut z sekundami instrumentalny „Unnamed Syndrome”, w którym bowiem, naturalnie nie zwalniamy tempa, dalej jest ciężko i ostro. Niemal widzimy skradające się maszyny pająki, eksplozje i potężne samomyślące czołgi niszczące wszystko, co napotkają na swojej drodze. Te maszyny pozbawione są litości, to zimni i okrutni zabójcy jak z serii filmów o Terminatorze. W połowie numeru mamy zwolnienie w którym dosłownie słyszymy chrzęst łamanych ludzkich czaszek i krzyk uciekających w popłochu ludzi, zaraz jednak bitwa znów przybiera na sile. Pogoń maszyn za ludzką zwierzyną zdaje się nie mieć końca. Słuchając tego utworu znów przychodzi mi na myśl Dream Theater z moim ulubionym „Stream of consiousness” z płyty „Train of Thought”. Po prostu majstersztyk.   
            Piątka to „Sol” (również osiem i pół minuty) – przypominający nawet bardzo Riverside z ostrzejszych fragmentów fantastycznej „Reality Dream Trilogy”. Jest to też paradoksalnie najwolniejszy numer na płycie, choć cały czas jest wibrująco, ostro i potężnie. Wokal raz po raz zmienia tonacje z czystej stylistyki a’la wczesny LaBrie czy Mariusz Duda, na szorstkie, niemal growlowane wokale w stylu Macieja Taffa. A końcówka znów kojarzy się z DT… Rewelacja.
            Ostatni jest „War Against You” – najdłuższy, bo trwający prawie szesnaście minut i bodaj najbardziej rozbudowany kawałek tego absolutnie porażającego wydawnictwa.
Rootwaterowe zwolnienia i Taffowe wokalizy (te polifonie) wypadają tu nad wyraz ciekawie, po chwili znów poprzedzone jako żywo Dream Theaterowymi pasażami.
Gdzieś w połowie numeru zbliżamy się niemal do deathowych brzmień, pojawia się screamowanie, southern rockowe szepty, space rockowe przestrzenne zwolnienia oparte na klawiszach i basie, w które zaraz wchodzi pędząca narastająca perkusja i melodyjny riff.
Finał utworu i płyty – zwolnione i narastające epickie zakończenie z zejściem, zupełnie ja w Dream Theaterowskim „Octavarium” czy „In the Name Of God”…
            Podsumowując, jest to płyta absolutnie niezwykła i fantastyczna, dosłownie powalająca. Wielokrotnie można zauważyć wyraźne echa i inspirację Bogami, czyli DT, jednakże jest to granie bardzo interesujące, nie tylko pod względem technicznym, ale i kompozycyjnym. Nie jest to żadna kopia, wyraźnie słychać, że chłopaki z Perihellium mocno siedzą w tej stylistyce i robią to z potężnym wyczuciem i wyobraźnią. Ostatnia płyta DT „Black Clouds And Silver Linnings” przy tym wydawnictwie, i podkreślmy to raz jeszcze, polskim wydawnictwie, to po prostu śmiech na sali. I mam nadzieję, że nadchodząca płyta Bogów będzie co najmniej tak dobra jak ich najsłynniejsze dokonania, a przynajmniej dorównująca temu naprawdę rewelacyjnemu albumowi Perihellium. 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz