wtorek, 3 maja 2011

Recenzja: Christian Müenzner – Timewarp (2011)


Zdarza się, że po nowe płyty sięgam, gdy zaciekawi mnie okładka, nawet, jeśli gatunek muzyczny nie należy do tych najbardziej ulubionych. W ten sposób trafiłem w lutym na trzecią płytę niemieckiej grupy Obscura, grającej techniczny death metal - „Omnivium”. Zaintrygowała mnie właśnie okładka, która nie przedstawiała trupów, flaków, zombiaków czy przybitego do krzyża Chrystusa. Motyw jak z Lovecrafta przedstawiał Chthulupodobnego stwora, omackowanego i rozdziawiającego pełną ostrych zębów paszczę, a pośród nich jajo niczym z Obcego, a wszystko to unoszące się w przestrzeni kosmicznej. Szkoda tylko, że na okładce się skończyło. Granie nie przypadło mi do gustu.
Minęły dwa miesiące i trafiam na pierwszą solową płytę Christiana Müeznera – gitarzysty grupy… Obscura. Znów zaintrygowała mnie okładka. Oto widzimy fragment jakiegoś zaawansowanego technologicznie statku kosmicznego, który wypustkami przypominającymi świątynie Azteków albo Majów ściąga rozpadającą się i płonącą planetę. Trzeba przyznać, że taka ilustracja na okładkę i do tego tak świetnie zrobiona, silnie przyciąga uwagę. Z ciekawości postanowiłem zapoznać się z tą płytą. Tym razem nie zawiodłem się.
            Müezner nagrał bowiem płytę, która pokazuje tego gitarzystę w zupełnie innym świetle. Na płycie otrzymujemy dwanaście niesamowitych, rozbudowanych instrumentalnych kompozycji osadzonych w klimatach melodyjnego progresywnego power metalu, gdzieniegdzie tylko zahaczającego o szybsze death metalowe patenty i rozwiązania.
Niezwykle interesującą mieszankę tłumaczy choćby skład zespołu, który Müezner zebrał do nagrania tego materiału. Skład podstawowy uzupełniają Steve DiGiorgio i Jacob Schmidt na gitarach basowych, Daniel Galmarini na instrumentach klawiszowych i Hannes Grossmann na perkusji.
A wśród gości: Derek Taylor, Per Nilsson, Ryan Knight (The Black Dhalia Murder), Bob Katsionis (Firewind) i Alex Guth (Stormwarrior). A numery? Proszę bardzo:
            Pierwszy numer to pędzący, melodyjny “Maybe Tomorrow”, drugi zaś osadzony na ewidentnie deathowych riffach i zrywach gitar, ale niepozbawiony melodyjności (za sprawą technicznych solówek i unoszących się klawiszy) „Confusion”. Oba otwierające płytę, kawałki to prawie siedmiominutowe łamacze. A dalej jest jeszcze ciekawiej…
            „The Tell-Tale Heart” to trzeci numer i takiego kawałka to by się nawet Opeth nie powstydziłby. Utwór spokojnie mógłby się znaleźć na jednej z płyt grupy, zwłaszcza na tych najwcześniejszych. I do tego ewidentnie power metalowe zagrywki w stylu Yngweego Malmsteena czy melodyjnych solówek Dave’a Mustaine’a. Po prostu rewelacja.
Czwarty, najkrótszy, bo zaledwie dwuminutowy (właściwie niecałe) to kawałek tytułowy. Stanowiący coś w rodzaju interludium, jedyny chyba na płycie kawałek, który nie pędzi na łeb, na szyję kolejnymi, niesamowitymi popisami do przodu.
            W piątym „Victory” wracamy do szybszych obrotów. Pachnie wczesnym Helloweenem i Gamma Ray, a nawet Stratovariusem. I to wszystko w ciągu trzech i pół minuty – coś wspaniałego.
Coś w stylu Accept, Scorpions albo nawet Megadeth? Szóstka zatytułowana „Rocket Shop” pasowałaby idealnie na płytę każdego z tych zespołów.
            Wolniejszy, balladowy utwór przywodzący odrobinę na myśl Dream Theater, taki do zapalenia zapalniczki i podrygiwania? Takie coś też się znajdzie: „Soulmates” (na płycie z numerem siódmym) stanowi kolejne po tytułowej miniaturce zwolnienie. W ósmym „Over The mountians” znów mamy power/speed metalowe, melodyjne zagrywki i pędzące riffy. Pod tym utworem mogłoby się podpisać Iron Maiden (z pierwszej połowy lat 80 okresu Dickinsona) albo Helloween. Gdyby dostawić wokal Kai Hansena… I do tego jeszcze Deep Purple’owe klawisze… Majstersztyk…
            Dziewiątka - „Wastelands” to trwająca osiem i pół minuty progresywna suita. Opeth, Dream Theater, a nawet Firewind czy wczesny Helloween – mógłby ten utwór wrzucić na swoją płytę. Absolutne porażenie po prostu… epickim rozmachem można by z tego kawałka obdzielić niejeden zespół i artystę… Dziesiąty z kolei jest „Dawn of the Shred”. Brzmi tak jakby Mustaine dorzucił klawisze i progresywny szlif… kolejna rewelacja… szczęka już nie opada na podłogę… ona dosłownie leży na niej i podryguje w takt muzyki wychlupując hektolitry śliny…
            Przedostatni utwór „The Gunslinger” to wręcz operowy, rasowy speed metal spod znaku Helloween, Firewind, Avantasia czy Edguy… i pomyśleć, że na oklepanym riffie można zrobić tak kapitalny kawałek… I ostatni jest „Endless Caravan” – wolniejszy i zgodnie z tytułem, pochodowy utwór, w którym następuje wyciszenie...
            Podsumowując, jest to płyta bardzo interesująca. Bardzo świeża i dobrze dająca po głowie. Nie łomotem, nie growlami, których tu wszak nie ma, ale energią i siłą, niesamowitymi i pięknymi melodiami, fantastycznymi pomysłami. Moim zdaniem jest to najbardziej chyba niespodziewany i jeden z najlepszych albumów tego roku, który spodoba się wszystkim wielbicielom melodyjnego grania, a zaskoczy tych którzy uważają, że gitarzyści death metalowi grać nie potrafią. 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz