Recenzja:
Piotr Rogucki – Loki. Wizja dźwięku (2011) 10/10
Tak naprawdę nie jest to żaden debiut. Piotr Rogucki debiutantem przecież nie jest. Charyzmatyczny wokalista i lider łódzkiej formacji Coma wydał swój pierwszy w karierze solowy album. Najciekawsze na tej płycie jest to, że Rogucki nie tylko pokazuje w pełni swoje możliwości wokalne, ale również wraca do dawnej formy, którą pamięta się z pierwszej płyty Comy „Pierwsze wyjście z mroku”. Chodzi o zarówno warstwę tekstową, jak i wokalizy oraz kształtowanie głosu. Nie da się nie zauważyć i zaprzeczyć, że na „Hipertrofii”, a zwłaszcza na kolejnych płytach Comy – „Live”, „Symfonicznie” i „Excess” wokal przeszedł drastyczne zmiany. Nie będę roztrząsał czy na lepsze czy na gorsze, bo nie oto chodzi i jest to też kwestia gustu, ale na solowym albumie znów mamy zwykłego Roguckiego, niesilącego się na efekty, niepróbującego growlów i niegenerującego zbędnych dźwięków, jęków i innych odgłosów.
Uwagę zwraca już sam tytuł. Loki to według mitologii nordyckiej bożek chaosu, zniszczenia oraz żartu i dowcipu. I taka właśnie jest ta płyta, pod pozornym chaosem, kryje się niezwykle dowcipna historia, zagubionego młodego człowieka imieniem (czy też raczej ukrywającego się pod ksywką?) – Loki. Drugi człon odnosi się jak sądzę do samego Roguckiego. Sugeruje on własne odczytanie muzyki, zupełnie odrębne w stosunku do tej tworzonej z macierzystą grupą, jest transkrypcją tego, co wyśmienity wokalista i tekściarz czuje i widzi we własnej głowie, a teraz dzieli się z nami, słuchaczami, swoim prawdziwym ja. Niepohamowanym dowcipem i zwariowanym, niepowstrzymanym i rozszalałym ego.
Sama wizja dźwięku, jest trzeba przyznać dość oryginalna i pomysłowa. Różni się ona w każdym razie od tej dotychczasowej, tworzonej wraz z Comą i to znacznie. Tu nie ma miejsca na długie utwory, na ciężkie riffy czy rozwijające się, progresywne pasaże. Całość zasadza się raczej na generowaniu dźwięków służących za tło, aniżeli budujących dosłowne melodie, z szumów i dość minimalistycznego podejścia. Nie oznacza to jednak, że płyta jest nudna czy mdła. Ten właśnie specyficzny styl i pozorny minimalizm tworzy kapitalną mieszankę i naprawdę wciągającą opowieść. Reklamowane jako „soundtrack do filmu, który nigdy nie powstał” wydawnictwo jest bowiem koncept albumem. A przynajmniej takim w założeniu ma być.
Co mamy zaś na płycie? Komplet różnorodnych stylistycznie utworów od rocka mocno osadzonego w stylistyce lat 60 i 70 po stylistykę elektro i minimalistyczny eksperyment. Wprawne ucho wyłapie skojarzenia choćby z The Who, ale również (w pewnym sensie) z Dead Weather… a na pewno wielu uśmiechnie się z niezwykłych, dowcipnych tekstów (ja na przykład wybuchnąłem głośnym śmiechem, ku przerażeniu babci siedzącej naprzeciwko, słysząc piosenkę o konkursie w Sopocie, wjeżdżając akurat skmką na peron w Sopocie). Intrygująco wypada też deklamacja zapewne specjalnie „epickiego i grafomańskiego” tekstu w jednym z kawałków. Nie będę jednak rozpisywać się o każdym utworze z osobna, bo tak naprawdę trzeba to usłyszeć samemu.
Podsumowując zaskoczyła mnie ta płyta, przyznam się, że nie spodziewałem się arcydzieła, i arcydzieło to nie jest, ale mogło być znacznie gorzej. Tymczasem płyta naprawdę jest dobra, dopracowana pod niemal każdym względem, ukazująca nieco inne oblicze Roguca. To niezwykle świeży materiał i w moim odtwarzaczu płytka przejechała calutka już… właściwie to nie wiem który raz, ale mogę się założyć, że przekroczyło setkę przesłuchań. A to oznacza, że jest to jedna z płyt do której się wraca po wielokroć z nieukrywaną przyjemnością.
Nie wiem jak innym fanom Comy, czy nawet po prostu Roguca, ale mi ten album bardzo przypadł do gustu i z niecierpliwością wypatruję kolejnych płyt solowych Piotra, a podobno ma już nawet pomysły na kolejne. Każdy chętny może posłuchać nowego materiału na koncertach, ja niestety z braku funduszy nie wybiorę się 6 kwietnia do gdyńskiego Ucha, ale przy następnej okazji nie omieszkam nadrobić strat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz