poniedziałek, 13 marca 2017

Her Name Was Fire - Road Antics (2017)


Debiuty mają to do siebie, że muszą czymś zainteresować wszystkich tych, którzy nie znają twórczości nowego zespołu, szczególnie tych, którzy nie są z kraju pochodzenia tegoż. Jeśli nie trafiasz na numer, który wpadnie Ci w ucho i w dodatku nie jest to numer z którejś z rzędu już płyty, najlepszym sposobem na zwrócenie swojej uwagi jest okładka. Portugalczycy z Her Name Was Fire przyciągnęli moją uwagę właśnie grafiką, a dopiero potem graniem. Co proponują?

Rzut oka na okładkę. Czerwona dłoń trzyma kierownicę z jakiegoś klasycznego Mustanga, a na niej figuruje nazwa grupy. Obok skromnymi białymi literami widnieje tytuł płyty, a na czarnym jakby lekko zmarszczonym od gorącej temperatury tle czerwonym tuszem zarysowano niebo, szosę (czyżby słynne Route 66?) i kaktusy. Do tego całość jest jakby podniszczona, pogięta, wytłamszona, by sprawiać wrażenie starszej niż jest w rzeczywistości... Robi na początek znakomite wrażenie i zachęca do zajrzenia na srebrny krążek. Ten nie zawiera absolutnie niczego nowego, ani odkrywczego: ot kolejne granie z okolic stoner rocka, choć podobnie jak w przypadku greckiego 1000mods sięgającego także po alternatywne granie w tym wypadku mocno pachnące Muse czy kierując swoje granie w stronę soczystego grunge i bluesa. Pewnie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że pod znakomitą okładką kryje się naprawdę znakomita, porywająca i świeża porcja muzyki.

Do tego wszystkiego zespół składa się jedynie z dwóch osób (!). Tworzą go  João Campos i Tiago Lopes, dwóch przyjaciół którzy założyli swój projekt w 2015 roku i debiutując w Lizbonie rok później. W lutym 2016 roku zaprezentowali trzy utworową epkę, a wraz z początkiem kolejnego roku uderzają pełnometrażowym albumem. Swoją premierę debiutancki krążek miał 14 lutego i dla wszystkich, którzy na niego trafią ma szansę stać się jednym z najbardziej ulubionych wydawnictw tego roku.Znakomity jest już otwierający album "Little Pain". Perkusyjne, szybkie intro, surowy basowy riff i przypominający trochę Bellamy'ego z Muse, a następnie kontrastowanie energetycznym, przebojowym i melodyjnym rozwinięciem. Do tego surowe, potężne brzmienie. Drugi w kolejce "Take My Soul" także zachwyca surowym, powolnym tempem i świetnym kontrastem w refrenie przy którym z całą pewnością złapiecie się na tym, że go sobie podśpiewujecie. W trzecim "Gone In a Haze" znów zaczyna się delikatnie, bardziej bujająco, ale to znów cisza przed burzą. Ostrzejszy riff ponownie na zasadzie kontrastu rozwija go i sprawia że całość wżera się w głowę i chce w niej zostać. Ponownie w falsetowych wokalach słychać też inspirację Bellamym z Muse i znakomicie pasuje to rozhuśtanego brzmienia portugalskiej kapeli.


Tempo nie siada w rozpędzonym od początku kawałku "Wrong" w którym stonerowe elementy mogą przypominać chorwackie grupy Muscle Tribe Of Danger And Excellence czy She Loves Pablo. Konstrukcja i przebojowość jest tutaj identyczna choć różnica polega na tym, że tu muzyków jest tylko dwóch. Nieco wolniej robi się ponownie w "Bring the Ransom" w którym ostrzejsze i nieco szybsze kontrasty i rozwinięcia świetnie komponują się z surowym i soczystym brzmieniem gitar i perkusji. Na koniec zaś pojawia się delikatny klawisz i odrobina elektroniki, która wyciszając się wprowadza do kolejnej petardy, czyli numeru zatytułowanego "Nightcrawler". Ten pojawił się już na debiutanckiej epce, ale tutaj zyskał jeszcze więcej pazura. Aż chce się skakać w rytm. W szybszych tempach, choć znów dryfującymi w stronę stoner, zostajemy w "Way to Control", którego ponownie nie powstydziłoby się Muse gdyby grali w takich klimatach, a wszystko za sprawą wyższych rejestrów w refrenach, delikatnie przypominającymi w tym wypadku także wczesnego Bona z U2. Świetna sprawa.

Melodyjnie robi się w rozpędzonym "Summer Strummer" w którym znów nie brakuje świetnego riffu, mocnej perkusji i świeżego, przebojowego brzmienia. Jak przystało na około stoner rockowe granie musi być też jazda w kierunku zachodzącego Słońca i jako przedostatni wpada "To the Sunset", który zwalnia najbardziej na całej płycie i sięga po blues, ale jedynie z początku. Potem znów robi się ostrzej, soczyściej i niezwykle energetycznie. Kończy "So Long Starman", który swoim melodyjnym surowym stonerowym riffem dosć intensywnie sięga też po brzmienia lat 70 kojarząc się ze grupą The Brew czy przywołanym już greckim 1000Mods. Znane riffy, ale jak fantastycznie zaprezentowane. Gdy już wybrzmi, pozostaje nic innego jak wcisnąć "replay" i dalej cieszyć się tym graniem.

Portugalska grupa Her Name Was Fire nie odkrywa prochu, zwłaszcza że najbliżej tutaj do spuścizny The White Stripes czy do brytyjskiego Royal Blood, który parę lat temu zachwycił krytyków muzycznych. Ten ostatni odświeżając tradycję takiego garażowego alternatywnego duetu miał potężną machinę reklamową i wszędzie było ich pełno. Portugalska grupa prawdopodobnie takiego rozgłosu nie zyska, choć bardzo chciałbym się w tej kwestii mylić. To granie pełne spontaniczności, ognia, przebojowości, świeżo podanych surowych gitarowych brzmień, soczystej mocnej perkusji i ciekawie prowadzonych niesztampowych wokali. To granie niezwykle wciągające i mimo, że w wielu miejscach będziecie się uśmiechać i mówić, ze to już było, to będziecie słuchać z wypiekami na twarzy. Debiuty, które trafiają się z przypadku (a tych jak wiemy nie ma) i porywają ze sobą od pierwszych dźwięków, czy nawet samej okładki, są najlepsze i mam nadzieję, że o tych Portugalczykach jeszcze usłyszymy i oczywiście nie raz napiszemy. Polecam! Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz