wtorek, 21 marca 2017

Disperse - Foreword (2017)


Napisał: Jarek Kosznik


Niemal cztery lata po wydaniu drugiego albumu „Living Mirrors” zespół Disperse wraca z długo przygotowywaną płytą „Foreword”.  Jeden z najbardziej obiecujących zespołów polskiej, a także światowej sceny szeroko rozumianego progresywnego metalu/rocka, po dojściu byłego perkusisty brytyjskiego zespołu Monuments Mike’a Malyan’a  ma ambicje stałego wspinania się po szczeblach kariery, a także koncertowania na wszystkich kontynentach, odciskając trwały ślad w świadomości słuchaczy z całego świata. Główny motor napędowy grupy i najbardziej rozpoznawalny jej członek, Jakub Żytecki przez te 4 lata między wydaniem kolejnego krążka macierzystej formacji ugruntował sobie bardzo mocną pozycję wśród najbardziej oryginalnych i najsprawniejszych mistrzów gitary wydając swój solowy album. Czy "Foreword" przebił swoich poprzedników? Czy zmieniła się stylistyka kompozycji? Czy Jakub Żytecki porwał na nowo słuchaczy swoimi niebanalnymi pomysłami? Odpowiedzi na te pytania postaram się znaleźć w mojej recenzji...

"Foreword" rozpoczyna się równie spokojnie jak poprzednia płyta utworem „Stay”. W tym przypadku słychać na początku grę flażoletowym motywem gitarowym, a w tle dobiegają odgłosy ludzi (głównie dziecięce), które będą się dalej w trakcie słuchania albumu co jakiś czas powtarzać. Utwór tak naprawdę zawiera sporo klasycznych elementów twórczości zespołu tj., spokojne riffy przeplatające się z „djentowymi” połamańcami i genialną solówką Żyteckiego. Klimat jest dość smutny i refleksyjny, ale jest to zrozumiałe, gdyż ten utwór został zadedykowany zmarłej mamie jednego z członków Disperse. „Surrender” jest jedną z najlepszych kompozycji w historii zespołu, a personalnie moim faworytem na „Foreword”. Jest to niemalże idealne połączenie niebanalnych harmonii, zaskakujących progresji akordowych, nietuzinkowych solówek i ciężkich, zwariowanych riffów na gitarze ośmiostrunowej. Wszystko spina genialne, lekko senne, marzycielskie zakończenie. Dobrze słychać tutaj inspiracje takimi wykonawcami jak Eric Johnson, Dirty Loops czy Dream Theater. Następny „Bubbles” jest pierwszym zwiastunem diametralnie innego stylu komponowania na nowej płycie, nastawionego bardziej na „strukturę piosenkową” aniżeli na długie, połamane kompozycje. Delikatne dźwięki pozytywki, pomieszane z nieco mocniejszymi riffami, melodyjnym wokalem, utrzymane w konwencji indie popu z inklinacjami progresywnymi. Bardzo chwytliwe, aczkolwiek średnio wysublimowane. Po nim wchodzi bardzo przebojowy, pozytywny „Tommorow”, kipiący od pogodnych, energetycznych kombinacji. Niektóre motywy bardzo przypominają riffy z solowej płyty Kuby Żyteckiego „Wishful Lotus Proof”, a także słychać inspiracje bardzo lubianym przez chłopaków zespołem słynnego aktora Jareda Leto, 30 Seconds To Mars. Piorunujące zakończenie w postaci bardzo zaawansowanych technicznie pasaży gitarowych wgniata w fotel w dość niespodziewanym momencie. 

„Tether” jest prawdopodobnie najbardziej przebojowym momentem albumu. Bardzo nietypowe połączenie progresywnych, lekko jazzowych akordów, nieregularnych motywów z prostotą i lekkością silnie inspirowaną zespołem The 1975. Do utworu powstał teledysk i z powodzeniem mógłby być puszczany w radiu czy telewizji. Ponadto należy pochwalić wokalistę Rafała Biernackiego, który śpiewa  w „Tether” z duża dozą łatwości  i przebojowości, co potwierdza, że zrobił postępy względem poprzednich płyt. Bardzo przyjemna, lekko senna atmosfera wita słuchacza w „Sleeping Ivy”, gdzie po pewnym czasie wchodzi genialne solo, które pomimo swojej zwariowanej natury nie burzy klimatu beztroski i lekkości. Utwór ma dość klasyczną strukturę, chociaż w drugiej części spokój zostaje w pewien sposób zaburzony modulacją   w stronę muzyki jazz-fusion trochę inspirowaną Allan’em Holdsworth’em  z kolejnymi pięknymi zagrywkami Jakuba. Końcówka jest kombinacją dotychczasowych nastrojów. Genialne dzieło współczesnej sztuki muzycznej. Najdłuższy na płycie „Does it matter how far?” został w całości wymyślony przez Jakuba Żyteckiego, który ponadto śpiewa tutaj zamiast wokalisty Rafała. W takim stylu Disperse jeszcze nie komponowało. Mieszanka dźwięków przywołujących na myśl muzykę japońską, elektronicznych wręcz tanecznych motywów, choć często mocno cukierkowych i momentami wręcz mdłych oraz niewielu klasycznych elementów stylu zespołu. Utwór ten  w przeciwieństwie do większości opinii nie przypadł mi do gustu, jest to zbyt mocny eksperyment nawet jak na tak nowoczesny podgatunek muzyki progresywnej. Potem wchodzi utwór tytułowy wykorzystywany jako intro na obecnej trasie koncertowej.


 „Foreword” rozpoczyna się odgłosami rodem z afrykańskiej muzyki ludowej, potem wchodzi djentowy riff i nagle... wszystko się kończy. Jest to krótki przerywnik rodem z płyty „Living Mirrors”. Kolejne odniesienia do „Wishful Lotus Proof” i muzyki zespołu The 1975 słychać w „Neon”. Bardzo pomysłowe, choć niezbyt szybkie pasaże, bardzo ładna artykulacja instrumentów przeplata się z elektroniką. Wisienką na torcie jest wręcz hipnotyzujące zakończenie, które pobudza wyobraźnię. Prawdziwą perełką jest „Gabriel”, gdzie dominuje pozytywny, lekko swingujący szyk, mocno inspirowany utworami ze złotej ery legend progresywnego metalu Dream Theater, a także legendą muzyki jazz-fusion, Gregiem Howe’em. Wszystko zostało okraszone jedną z niewielu na „Foreword” dłuższych solówek Jakuba Żyteckiego, a końcowe riffy wprowadzają tak radosną atmosferę, że rozweselą nawet największego ponuraka. Majstersztyk! Kończący płytę „Kites” to następny bardzo śmiały eksperyment zespołu, polegający na stworzeniu czegoś nieobecnego we wcześniejszej działalności twórczej, jest to także drugi utwór  z wokalem Kuby zamiast Rafała, który pokazuje, że talenty Jakuba Żyteckiego nie kończą się na gitarze. Jednakże można było się spodziewać bardziej porywającego zakończenia, choć tutaj też zdarzają się fajne fragmenty  w pierwszej części utworu, gdzie przeplatają się usłyszane wcześniej dźwięki „muzyki ziemi”  z melodyjnymi wstawkami gitary.

„Foreword” jest na pewno bardzo dobrą, godną polecenia pozycją, chociaż styl i ciężar kompozycji zdecydowanie bliższy jest debiutanckiej „ Journey Through The Hidden Gardens” niż „Living Mirrors”. Djentowe, skomplikowane rytmicznie riffy, zostały praktycznie wyeliminowane na rzecz bardziej chwytliwej, melodyjnej i spokojnej struktury utworów. Niewiele jest także solówek Jakuba Żyteckiego, który popisuje się rzadziej niż zwykle, odnosząc się tylko czasem do kontekstu utworów. Rezygnację z dużej ilości bardzo charakterystycznych pasaży gitarowych i innych małych „smaczków” granych pomimo zawrotnych prędkości z niepowtarzalnym „feelingiem” odbieram z pewnym niepokojem i dozą niedosytu, gdyż to element, który sprawił, że wręcz zakochałem się w muzyce zespołu Disperse. Oczywiście nie brakuje tutaj genialnych, niezapomnianych utworów nawiązujących do najlepszych utworów grupy, ale w przeciwieństwie do dwóch pierwszych płyt zdarzają się naprawdę nieudane motywy czy nawet całe utwory, gdzie chyba jednak troszkę przesadzono z eksperymentami chociaż zdaje sobie sprawę, że mogło to pozwolić zdobyć nowych słuchaczy. Reasumując, nie zawiodłem się, będzie to z pewnością jeden z kandydatów do najlepszej płyty roku. OCENA: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz