Napisał: Jarek Kosznik
Niemal cztery lata po wydaniu
drugiego albumu „Living Mirrors” zespół Disperse wraca z długo przygotowywaną płytą
„Foreword”. Jeden z najbardziej
obiecujących zespołów polskiej, a także światowej sceny szeroko
rozumianego progresywnego metalu/rocka, po dojściu byłego perkusisty
brytyjskiego zespołu Monuments Mike’a Malyan’a
ma ambicje stałego wspinania się po szczeblach kariery, a także
koncertowania na wszystkich kontynentach, odciskając trwały ślad w świadomości słuchaczy z
całego świata. Główny motor napędowy grupy i najbardziej rozpoznawalny jej
członek, Jakub Żytecki przez te 4 lata między wydaniem kolejnego krążka macierzystej formacji ugruntował sobie bardzo mocną pozycję wśród najbardziej oryginalnych i
najsprawniejszych mistrzów gitary wydając swój solowy album. Czy "Foreword"
przebił swoich poprzedników? Czy zmieniła się stylistyka kompozycji? Czy Jakub
Żytecki porwał na nowo słuchaczy swoimi niebanalnymi pomysłami? Odpowiedzi na
te pytania postaram się znaleźć w mojej recenzji...
"Foreword" rozpoczyna się równie
spokojnie jak poprzednia płyta utworem „Stay”. W tym przypadku słychać na początku grę flażoletowym motywem gitarowym, a w tle
dobiegają odgłosy ludzi (głównie dziecięce), które będą się dalej w trakcie
słuchania albumu co jakiś czas powtarzać. Utwór tak naprawdę zawiera sporo
klasycznych elementów twórczości zespołu tj., spokojne riffy przeplatające się z „djentowymi” połamańcami i genialną solówką
Żyteckiego. Klimat jest dość smutny i refleksyjny, ale jest to zrozumiałe, gdyż
ten utwór został zadedykowany zmarłej mamie jednego z członków Disperse. „Surrender” jest jedną z najlepszych
kompozycji w historii zespołu, a personalnie moim faworytem na „Foreword”.
Jest to niemalże idealne połączenie niebanalnych harmonii, zaskakujących
progresji akordowych, nietuzinkowych solówek i ciężkich, zwariowanych riffów na
gitarze ośmiostrunowej. Wszystko spina genialne, lekko senne, marzycielskie
zakończenie. Dobrze słychać tutaj inspiracje takimi wykonawcami jak Eric
Johnson, Dirty Loops czy Dream Theater. Następny „Bubbles” jest pierwszym zwiastunem diametralnie innego stylu
komponowania na nowej płycie, nastawionego bardziej na „strukturę piosenkową”
aniżeli na długie, połamane kompozycje. Delikatne dźwięki pozytywki, pomieszane
z nieco mocniejszymi riffami, melodyjnym wokalem, utrzymane w konwencji indie
popu z inklinacjami progresywnymi. Bardzo chwytliwe, aczkolwiek średnio
wysublimowane. Po nim wchodzi bardzo przebojowy, pozytywny „Tommorow”, kipiący od pogodnych, energetycznych kombinacji. Niektóre
motywy bardzo przypominają riffy z solowej płyty Kuby Żyteckiego „Wishful Lotus
Proof”, a także słychać inspiracje bardzo lubianym przez chłopaków zespołem
słynnego aktora Jareda Leto, 30 Seconds To Mars. Piorunujące zakończenie w
postaci bardzo zaawansowanych technicznie pasaży gitarowych wgniata w fotel w
dość niespodziewanym momencie.
„Tether”
jest prawdopodobnie najbardziej przebojowym momentem albumu. Bardzo nietypowe
połączenie progresywnych, lekko jazzowych akordów, nieregularnych motywów z prostotą i lekkością
silnie inspirowaną zespołem The 1975. Do utworu powstał teledysk i z powodzeniem
mógłby być puszczany w radiu czy telewizji. Ponadto należy pochwalić wokalistę
Rafała Biernackiego, który śpiewa w
„Tether” z duża dozą łatwości i
przebojowości, co potwierdza, że zrobił postępy względem poprzednich płyt. Bardzo
przyjemna, lekko senna atmosfera wita słuchacza w „Sleeping Ivy”, gdzie po pewnym czasie wchodzi genialne solo, które
pomimo swojej zwariowanej natury nie burzy klimatu beztroski i lekkości. Utwór
ma dość klasyczną strukturę, chociaż w drugiej części spokój zostaje w pewien
sposób zaburzony modulacją w stronę muzyki jazz-fusion trochę inspirowaną
Allan’em Holdsworth’em z kolejnymi
pięknymi zagrywkami Jakuba. Końcówka jest kombinacją dotychczasowych nastrojów.
Genialne dzieło współczesnej sztuki muzycznej. Najdłuższy na płycie „Does it matter how far?” został w
całości wymyślony przez Jakuba Żyteckiego, który ponadto śpiewa tutaj zamiast
wokalisty Rafała. W takim stylu Disperse jeszcze nie komponowało. Mieszanka
dźwięków przywołujących na myśl muzykę japońską, elektronicznych wręcz tanecznych
motywów, choć często mocno cukierkowych i momentami wręcz mdłych oraz niewielu
klasycznych elementów stylu zespołu. Utwór ten w przeciwieństwie do większości opinii nie przypadł
mi do gustu, jest to zbyt mocny eksperyment nawet jak na tak nowoczesny
podgatunek muzyki progresywnej. Potem wchodzi utwór tytułowy wykorzystywany
jako intro na obecnej trasie koncertowej.
„Foreword” rozpoczyna się odgłosami rodem z afrykańskiej muzyki ludowej, potem wchodzi
djentowy riff i nagle... wszystko się kończy. Jest to krótki przerywnik rodem z
płyty „Living Mirrors”. Kolejne odniesienia do „Wishful Lotus Proof” i muzyki
zespołu The 1975 słychać w „Neon”.
Bardzo pomysłowe, choć niezbyt szybkie pasaże, bardzo ładna artykulacja
instrumentów przeplata się z elektroniką. Wisienką na torcie jest wręcz
hipnotyzujące zakończenie, które pobudza wyobraźnię. Prawdziwą perełką jest „Gabriel”, gdzie dominuje pozytywny,
lekko swingujący szyk, mocno inspirowany utworami ze złotej ery legend
progresywnego metalu Dream Theater, a także legendą muzyki jazz-fusion, Gregiem
Howe’em. Wszystko zostało okraszone jedną z niewielu na „Foreword” dłuższych
solówek Jakuba Żyteckiego, a końcowe riffy wprowadzają tak radosną atmosferę,
że rozweselą nawet największego ponuraka. Majstersztyk! Kończący płytę „Kites” to następny bardzo śmiały
eksperyment zespołu, polegający na stworzeniu czegoś nieobecnego we
wcześniejszej działalności twórczej, jest to także drugi utwór z wokalem Kuby zamiast Rafała, który pokazuje,
że talenty Jakuba Żyteckiego nie kończą się na gitarze. Jednakże można było się
spodziewać bardziej porywającego zakończenia, choć tutaj też zdarzają się fajne
fragmenty w pierwszej części utworu,
gdzie przeplatają się usłyszane wcześniej dźwięki „muzyki ziemi” z melodyjnymi wstawkami gitary.
„Foreword” jest na pewno bardzo
dobrą, godną polecenia pozycją, chociaż styl i ciężar kompozycji zdecydowanie
bliższy jest debiutanckiej „ Journey Through The Hidden Gardens” niż „Living
Mirrors”. Djentowe, skomplikowane rytmicznie riffy, zostały praktycznie
wyeliminowane na rzecz bardziej chwytliwej, melodyjnej i spokojnej struktury
utworów. Niewiele jest także solówek Jakuba Żyteckiego, który popisuje się
rzadziej niż zwykle, odnosząc się tylko czasem do kontekstu utworów. Rezygnację
z dużej ilości bardzo charakterystycznych pasaży gitarowych i innych małych
„smaczków” granych pomimo zawrotnych prędkości z niepowtarzalnym „feelingiem” odbieram
z pewnym niepokojem i dozą niedosytu, gdyż to element, który sprawił, że wręcz
zakochałem się w muzyce zespołu Disperse. Oczywiście nie brakuje tutaj
genialnych, niezapomnianych utworów nawiązujących do najlepszych utworów grupy,
ale w przeciwieństwie do dwóch pierwszych płyt zdarzają się naprawdę nieudane
motywy czy nawet całe utwory, gdzie chyba jednak troszkę przesadzono z eksperymentami chociaż
zdaje sobie sprawę, że mogło to pozwolić zdobyć nowych słuchaczy. Reasumując,
nie zawiodłem się, będzie to z pewnością jeden z kandydatów do najlepszej płyty
roku. OCENA: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz