poniedziałek, 18 lipca 2016

LUminiscencje: Nostradamus raz jeszcze (Helloween, Haggard)


Pozostając jeszcze na chwilę przy Nostradamusie warto przypomnieć dwie inne płyty, które traktują o jego życiu i przepowiedniach. Pierwsza z nich to dwudziestoletnia już płyta niemieckich power metalowców z Helloeween, druga z Andim Derisem przy mikrofonie i druga bez legendarnego perkusisty grupy Inga Schwichtenberga. Druga, którą przybliżę, to również pozycja wydana przez niemiecki zespół, ale parającym się operowym metalem symfonicznym, a mianowicie album "Awaking the Centuries" grupy Haggard, będącym jej drugim wydawnictwem studyjnym.

1. Helloween - The Time of the Oath (1996) 

Po odejściu z grupy Kai Hansena, a później także Michaela Kiske'a oraz perkusisty Inga Schwichtenberga przyszłość grupy będącej już wówczas legendą właściwie stanęła pod znakiem zapytania. Znakomicie jednak odnalazł się w niej nowy wokalista Andi Deris, który pozostaje nim po dziś dzień oraz Uli Kusch (znany z Gamma Ray), ówczesny perkusista grupy który pozostał z zespołem aż do roku 2000. Siódmy album studyjny Helloween został oparty, a zwłaszcza znakomity utwór tytułowy, o historie Nostradamusa i jego przepowiednie, a także został dedykowany pamięci Schwichtenberga, który rok wcześniej - pogrążony w zaawansowanym stadium schizofrenii z którą borykał się od dłuższego czasu - popełnił samobójstwo.

Podobnie jak w przypadku dylogii  "Keeper of the Seven Keys"* okładka siódmego albumu Niemców jest powiązana z dwudziestodwuletnią obecnie poprzedniczką czyli "Master of the Rings", ale także w pewnym stopniu właśnie z 'Keeperami". Zakapturzona postać zdaje się nawiązywać do słynnej dylogii (i według pewnych źródeł jest to właśnie postać Klucznika), a w miejscu twarzy widzimy rozgwieżdżone niebo przez które swobodnie płyną pierścienie, które zdobiły okładkę wcześniejszej o dwa lata płyty. Poprzedniczka, choć pozostawiająca sporo do życzenia, bo w nowym składzie grupa nie do końca jeszcze zdążyła się odnaleźć i okrzepnąć, była naprawdę udana i pokazywała, że Helloween jeszcze się nie skończył i wciąż może sporo namieszać. Tak się też stało wraz z "The Time of the Oath", który kontynuował mroczniejsze i cięższe brzmienie grupy, które z powodzeniem kontynuowali na następnych albumach, ale również stanowi doskonały przykład odradzania się wielkich zespołów po tym jak stracili swoich najważniejszych i najbardziej charakterystycznych członków.

Otwiera "We Burn" (z intrem nawiązującym do pierwszych płyt), który następnie intensywnie i wściekle przyspiesza. Brzmienie jest surowe, ale dzięki melodyjnym riffom wciąż mamy do czynienia z tym samym Helloween co dawniej. Nasuwa się nawet niezamierzone skojarzenie z "Burn" Deep Purple, ale co najważniejsze - nie ma mowy o plagiacie. Po nim wskakuje świetny rozpędzony "Steel Tormentor" bardziej niż z power metalem igrający ze stylistyką speed metalu. Znakomicie brzmi tutaj Deris, który fantastycznie odnalazł się w stylistyce grupy i połączył swój styl śpiewania z tą, która charakteryzowała pierwsze płyty i na zawsze stała się wizytówką muzyki Helloween.


Kolejny znakomity numer "Wake Up the Mountains", który nic nie traci na prędkości, choć od poprzednika jest nieco wolniejszy i bardziej duszny (co z kolei znajdzie odbicie w finałowym i tytułowym kawałku). Kapitalnie słychać tez tutaj rozwinięcie formuły poprzednich albumów jeszcze z Hansenem oraz Kiskiem i pchnięcie ich na nowe, świeże tory. Nie odstaje również kolejny rozpędzony i melodyjny "Power", który brzmi tak jakby został wyrwany z "Keeperów", a jednocześnie jest surowszy, dużo mroczniejszy, i bardziej duszny w odbiorze. Rewelacja. Po nim przychodzi czas na zwolnienie w balladowym, ale bynajmniej nie cukierkowym, "Forever and One (Neverland). Łagodny głos Derisa jest zupełnie inny od jego szorstkiego, niemal surowego zwykłego wokalu, jednocześnie znakomicie wpisujący się w tradycję charakterystycznych spokojniejszych partii wokalnych Hansena i Kiskego. Po nim z impetem marszowym tempem wchodzi bardzo dobry "Before the War". W nim też ponownie pojawia się postać Klucznika, który został przedstawiony jako "siódmy żołnierz". Nieco wolniejszy, ale nie rezygnujący z szybkiego i zarazem melodyjnego tempa jest "A Million to One". Do szybszych, jeszcze bardziej melodyjnych i zdecydowanie power metalowych klimatów wracamy w mocnym " Anything My Mama Don't Like", który tylko pozornie wydaje się być radosnym i skocznym kawałkiem. To wrażenie w każdym razie bardzo szybko znika wraz z bardzo dobrym "King Will Be Kings". Ponura, niemal doomowa introdukcja, a następnie gęste i mroczne rozpędzone rozwinięcie dalej wgniata w fotel. 

Z kolei monumentalny dziewięciominutowy "Mission Motherland" to udany powrót do progresywnych ciągot Helloween znanych z obu "Keeperów". Jest ciężar, melodyka i duszny klimat, a przede wszystkim popis umiejętności Weikatha, Grapowa oraz Grosskopfa. Doomowy pasaż instrumentalny nadal wywołuje u mnie ciarki na plecach, a sam utwór nie stracił w ciągu dwudziestu lat na świeżości i intensywności. Po sporej dawce emocji musi nastąpić zwolnienie, które znajduje upust we wcale nie takim wolnym balladowym "If I Knew", który znakomicie przygotowuje do końca płyty. Tu Deris znów znakomicie i jednocześnie nieco złudnie brzmi niczym Kiske i Hansen, ale znów nie ma się poczucia naśladownictwa. Doskonała robota. Finał to oczywiście wspomniany utwór tytułowy, krótszy bo zaledwie siedmiominutowy,a le równie monumentalny jak "Mission Motherland", czyli "The Time Of the Oath". Duszny, doomowy klimat i surowe riffy zawarte w tym numerze to prostu perełka. To wciąż jest stary doskonale znany Helloween, a jednak ma się poczucie, że jest to zupełnie inny zespół. Flirt z Black Sabbath okresu Dio i Martina, a nawet grupą Savatage wyraźnie jest tutaj słyszalny i wychodzi Helloween znakomicie. Klimat, ciary i istny geniusz, a do tego cudowne nawiązanie do piątego aktu drugiej części "Fausta" Goethego (Deris wciela się w rolę Mefistofelesa żądającego duszy Fausta, a chór Orkiestry imienia Johanna Sebastiana Bacha z Hamburga w finale utworu śpiewa "Dies Irae" z klasycznego "Requiem" reprezentując Aniołów walczących o duszę Fausta).

Po latach dodano do płyty jeszcze jeden dysk zawierający materiał z sesji przeprowadzonej na potrzeby tego albumu. Jest więc surowy, rozpędzony "Still I Don't Know", który choć bardzo dobry wyraźnie odstaje od podstawowej zawartości i świetnie odnalazłby się na choćby takim "The Dark Ride" z 2000 roku. Po nim wpada szalony, rozpędzony niemal do granic możliwości "Take It to the Limit" klimatem przypominający eksperymenty z "Chameleona", który z czasem jest coraz lepszy niczym dojrzewające wino. Są trzy bardzo udane covery: kolejno "Electric Eye" Judas Priest**, "Magnetic Fields" Jean Michelle Jarre'a (!) oraz "Rain" Status Quo. Dodatkowy dysk uzupełniają jeszcze surowy, rozpędzony "Walk Your Way" (podobnie jak "Still I Don't Know" bardzo dobry, ale nie pasujący do reszty płyty) oraz dwie niespełna trzyminutowe balladowe kompozycje: kolejno bardzo ciekawe "Light In the Sky" i  "Time Goes By". Nie mam wątpliwości, że "The Time of the Oath" to płyta wciąż doskonała i porażająca swoją intensywnością, ogromem i gęstym, ponurym klimatem, a także będąca jedną z najlepszych w dyskografii grupy - nie tylko ery Derisa. Pozycja godna polecenia nawet tym, którzy swoją przygodę z Helloween dopiero zaczynają.


2. Haggard - Awakening the Centuries (2000)

Zmieniamy muzyczne klimaty, ale pozostajemy w Niemczech i nawiązaniach do muzyki klasycznej. Wydawać by się mogło, że grupa łącząca muzykę klasyczną i operę z death metalem to kolejna po After Forever, Epice i Nightwish formacja tego typu. Okazuje się jednak, że odnoszenie Haggard do tych i wielu innych podobnych zespołów jest bardzo krzywdzące i mylące, bo początki tej grupy sięgają 1989 roku, a zatem dużo wcześniej przed wysypem symfonicznego metalu. Początkowo grali death metal jednak już w 1992 (!) Bawarczycy dołączyli do swojej muzyki symfonikę, a z czasem przerodziła się w kilkunastoosobową metalową orkiestrę (około roku 2000 liczącą 21 członków), na podobnej zasadzie jak miało to miejsce z Therion. Dotychczas zarejestrowała cztery albumy studyjne: debiutancki "And Thou Shalt Trust... the Seer", interesujący nas "Awakening the Centuries" z 2000 roku i będący konceptem o Nostradamusie (i jego doświadczeniach podczas plagi dżumy w średniowiecznej Europy), "Eppur Si Mouve" z 2004 roku opowiadający o Galileuszu i jego przełomowym odkryciu***, a w 2008 roku wyszedł "Tales Of Ithiria" będący średniowieczną epopeją napisaną przez Asisa Nasseri, gitarzystę grupy. Obecnie zespół podobno pracuje nad piątym albumem studyjnym, który ma być oparty o baśnie braci Grimm.

Sama płyta do długich nie należy, bo trwa niespełna czterdzieści minut, a oprócz autorskiej muzyki złożyły się na nią świetnie pasujące do całości interpretacje dzieł Siergieja Rachmaninowa, późnoromantycznego rosyjskiego kompozytora żyjącego i tworzącego w latach 1873 - 1943, stanowiące interludia pomiędzy kolejnymi częściami opowieści. To właśnie fragment jego twórczości i chóru rozpoczyna płytę wprowadzając we właściwą uwerturę "Intro: Pestilencia" gdzie muzyka symfoniczna miesza się z teatralną opowieścią napisaną po włosku, francusku i po łacinie, a następnie przechodząca w "Chapter I: Heavenly Damnation" gdzie fantastycznie skontrastowano orkiestrę z ostrymi gitarami i pędząca perkusją oraz naprzemiennymi wokalami: growlami czy spokojnym, ale energicznym sopranem. Do tego, choć to podobny typ muzyki, nie ma się wrażenia do czynienia z powtórką z wymienionych. Haggard wyraźnie ma własny styl, który na kolejnych dwóch płytach konsekwentnie będzie rozwijał. "Chapter II: The Final Victory" ma znakomity mroczny, nieco marszowy a zarazem filmowy klimat oparty na schemacie "Requiem". Żywa orkiestra i kapitalna narracja doskonale harmonizuje się z operowym zacięciem całego projektu tylko odrobinę przypominając Theriona z tego okresu. Coś fantastycznego. Kolejny "Saltorella la Manuelina" jest częścią składową kolejnego choć stanowi jedynie orkiestrową instrumentalną miniaturkę prowadzącą do rozdziału trzeciego, czyli utworu tytułowego w którym na początku uderza się fantastyczną partią orkiestry (a później wielokrotnie do niej wraca), a następnie w ciągu trwania ponad dziewieciominutowego kolosa atmosfera zmienia się jak w kalejdoskopie - od stricte orkiestrowych fragmentów do napędzanych gitarami rozbudowanych i ciężkich form, aż po przepiękne wykorzystanie organów i klawesynów.


Po nim czas na interludium zatytułowane  "Statement zur Lage der Musica", które wprowadza do rozdziału piątego podzielonego na dwie części. Delikatna wczesno średniowieczna aranżacja na gitary i do tego wszystkiego napisany po niemiecku tekst traktujący o tym dlaczego muzyka to dzieło Szatana fragment znakomicie wpasowuje się w ponury tematykę płyty i jej historycznego kontekstu. Wspomniany już rozdział czwarty to kolejno fantastyczny "In a Fullmoon Procession" oraz równie genialny "Menuett". Tu znów przecudnie kontrastuje się orkiestrowo-pianinowe aranże z ciężkim metalowym uderzeniem. Jest przepych, ale bynajmniej nie jest on przesadzony. Jest konsekwentnie budowany mroczny klimat, który zniewala i potęguje wrażenie uczestniczenia w wydarzeniach, spektaklu historii, która już dawno minęła. Rozdział piąty, będący jednocześnie finałem podróży z Nostradamusem po średniowiecznej Europie to trzyczęściowy epicki utwór.  Najpierw przepyszny ciężki, a zarazem surowy rozbudowany "Prophecy Fulfilled/And the Dark Night Entered" w którym nie brakuje obok ostrych riffów i growli cudownych orkiestracji i masy świetnej atmosfery tworzonej przez całą (w tym wypadku) orkiestrę. Część druga to "Courante" wybijające kres epoki, zarazy i życia wizjonera. Haggard ponownie w fantastyczny sposób bawi się konwencją ówczesnej muzyki symfonicznej, a na sam koniec ponownie przechodzi do motywu otwierającego płytę, czyli chóru z dzieła Rachmaninowa "All-Night Vigil" (dzieła w całości rozpisanego jedynie na chór). Niesamowite.

Haggard, choć łączy muzykę symfoniczną z ciężkim metalem podąża zupełnie innymi ścieżkami niż inne zespoły grające symfoniczny metal. To tak naprawdę symfoniczna orkiestra, która umiejętnie do swojej muzyki dodała gitary, perkusję i growl, a nie na odwrót. Efekt jest piorunujący, choć dopiero na kolejnym albumie w pełni uda im się uzyskać potężne brzmienie, które scharakteryzuje ich podejście do tematu. Ten niezwykły niemiecki projekt jednocześnie udowadnia, że muzyka symfoniczna (zwłaszcza ta najbardziej klasyczna) nie tylko doskonale łączy się z metalem, ale tak naprawdę stanowi punkt wyjścia do późniejszych bluesowych, rockowych i metalowych dźwięków. Konsekwencja - tak dla zespołu, historii, jak i dla muzyki. Warto poznać i samemu odkryć nie tylko piękne dźwięki jakie proponuje Haggard, ale i liczne nawiązania, które na ten album się złożyły. Wreszcie to nie jest zwykła płyta z metalem symfonicznym, a prawdziwa sztuka - pełna życia, pasji i pomysłu na siebie.


* Wówczas nie było w planach trzeciej części konceptu dlatego użyłem słowa "dylogia", bo nim w tamtych czasach "Keepery" pozostawały.
** Wyraźnie słychać, że brzmienie Judas Priest odbiło się na kształcie tej płyty i zdecydowanie wyszło to mu na dobre, co doskonale słychać zwłaszcza po dwudziestu altach jakie minęły od czasu jego premiery. Sam Deris doskonale zaś bawi się stylistyką wokalu Halforda, jednocześnie nie starając się go w żaden sposób naśladować. Brawa! 
***Do tej płyty z całą pewnością wrócimy w kolejnych "LUminiscencjach" zestawiając ją z inną bardzo ciekawą płytą, o której również jeszcze nie pisaliśmy, ale również związaną tematycznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz