Świat się wali i płonie na naszych oczach, ale spokojnie nie będziemy snuć teorii spiskowych i przewidywać jego losów. Przynajmniej nie do końca. Sytuacje jakie dzieją się tuż obok, na naszych oczach, przypomniały mi o znakomitej, choć chyba niesłusznie zapomnianej i niedocenionej płycie weteranów z Judas Priest. Konceptualny album o życiu, dziele i śmierci astrologa, matematyka, okultysty i proroka Nostradamusa zawsze należał do moich ulubionych albumów tej brytyjskiej formacji, zwłaszcza gdy mówimy o nowszych pozycjach z ich dyskografii. Czas zdradzić dlaczego...
Pamiętam gdy redaktor Kaczkowski puszczał numery z tej płyty i jak zwykle nie chciał powiedzieć co to jest. Brzmiało mocno, świeżo, surowo i bardzo klimatycznie. Nawet przez myśl, dopóki wreszcie nie powiedział czyje to nagrania, nie przeszło mi, że to Judas Priest, a przecież wówczas znałem już tę grupę. Trudno żeby nie było inaczej, metalu przecież słuchałem nie od wczoraj. Do tego naprzemiennie puszczał numery z wydawanego w tym samym czasie krążka "The Newz" innej legendarny grupy, a mianowicie - Nazareth. Powiem więcej - byłem przekonany, że to nowe utwory... Iron Maiden! Potem gdy już usłyszałem "Nostradamusa" w całości wiedziałem i zostało tak do dziś, że mam do czynienia z moim ulubionym albumem Judas Priest. Nie jest też tak, że nie lubię wcześniejszych płyt, bo przecież są w ich dyskografii dużo lepsze niż ten, który za półtora roku będzie obchodził dziesiątą rocznicę wydania. Ten album ma niesamowity klimat i po prostu potrafi nim odurzyć od pierwszego usłyszenia. Tym bardziej nie potrafię zrozumieć dlaczego w chwili premiery przeszedł właściwie bez echa, recenzje miał średnie, a dziś nawet się o nim nie wspomina. Przyjrzyjmy i przysłuchajmy się mu z perspektywy czasu - może i Wy w końcu go docenicie?
To na co warto zwrócić uwagę na początku to okładka - nie byłbym sobą gdybym nie poruszył tej kwestii. Grafika sporządzona przez Marka Wilkinsona jest po prostu świetna i tak samo jak płyta bardzo klimatyczna, mroczna i tajemnicza. Podoba mi się fakt, że nie została zepsuta logiem zespołu, które tutaj zupełnie by nie pasowało. Zastąpione czcionką dostosowaną do tej z tytułem prezentuje się znakomicie, do tego wszystkie słowa znajdują się symetrycznie na środku, idealnie układając się w harmonię z popiersiem Nostradamusa łypiącego groźnie ognistym spojrzeniem na każdego, który odważy się zajrzeć mu w oczy bez obawy, że ujrzy w nim swoją przyszłość. Za nim kapitalnie układają się konstelacje zwiastujące apokalipsę, błyska złowrogo gasnące słońce, a tło jeszcze bardziej potęguje uczucie tej grozy i tajemnicy. Z jednej strony wydawać się może, że to zniszczona brązowa skóra w jaką została oprawiona "księga" o wizjonerze, ale jeśli przyjrzeć się nieco dokładniej brązowe tło nabiera wyraźniejszych kształtów. Ujrzycie mgławice, wybuchające supernowe i postacie wykrzywione w krzyku przerażenia. One z kolei jakby od niechcenia kojarzyć się mogą ze Styksem, rzeką w której pływali potępieni umarli, którzy nigdy nie mieli zyskać spokoju po swojej śmierci.
Otwiera świetny filmowy, bardzo mroczny wstęp "Dawn Of Creation" oparty na orkiestrze i klawiszach (gościnnie Don Airey), który fantastycznie wprowadza w kapitalny, ciężki i rozpędzony "Prophecy". Ostre gitary, mocne tempo i Halford w znakomitej formie od razu wbijają w fotel. A my jesteśmy świadkami narodzin człowieka, który tutaj wręcz jest pokazany jako demon, który będzie nie tyle przewidywał to, co się stanie na świecie, ile nim rządził. Fantastyczne.
Wiele lat temu narodził się chłopiec
chłopiec z darem
darem, którego pozazdrości mu cały świat
widzący to, czego nie ujrzy nikt - wielkie przyszłości wizje
a może ktoś rzucił na chłopca klątwę
chłopca, którego zwą Nostradamusem...
Po nim krótki akustyczny przerywnik "Awakening", który wprowadza do kapitalnego "Revelations". Ostre, a zarazem melodyjne gitary budują razem z szybką perkusją i smykami świetny klimat. Progresywne wręcz brzmienie nie jest raczej kojarzone z Judas Priest, ale jakże fantastycznie współgra z ich przeszłością. Numer, który kupił mnie z miejsca. Nieco ponad siedem minut zniewalającego piękna, atmosfera i mroku. A do tego fantastyczna rozbudowana solówka nadająca całości nieco neoklasycznego podejścia. Prawdziwa rewelacja. Po nim płynnie wskakuje półtoraminutowa introdukcja do następnego utworu, zatytułowana "The Four Horsemen":
Jeździec wychynął z błyskawicy
Wróżba wypełniona strachem
Oto nadchodzi eskalacja zniszczenia
Świat ludzi oszalał
Finał czasu, który miał przyjść
Apokalipsa wreszcie się zaczęła
Wezwanie do dział - i do kresu wszystkiego
Już nigdy więcej Ziemia nie zazna spokoju...
Plaga pierwsza to oczywiście wojna. Marszowe, mroczne tempo i charakterystyczny głos Halforda brzmią tutaj po prostu fenomenalnie. Klimat tego numeru z kolei wywołuje na plecach ciary za każdym razem gdy się go słucha. Absolutna perfekcja. Następny jest niespełna trzyminutowy "Sands Of Time". Mroczna, akustyczna i nieco spokojniejsza miniaturka, która świetnie wprowadza do plagi drugiej i trzeciej, czyli zarazy i głodu. Utwór "Pestilence and Plague" jest szybszy od "War", bardziej drapieżny i znów fantastyczny. Znakomicie współgra tutaj brzmienie zespołu z orkiestrą, która nadaje całości jeszcze bardziej złowieszczej atmosfery. Bardzo dobrym pomysłem moim zdaniem okazał się także refren, który Halford śpiewa po włosku. Wisienka na torcie:
Nella tentazione (Prosto w ramiona pokuszenia)
Cercando la gloria (W poszukiwaniu chwały)
Il prezzo da pagare (Oto cena jaką płacimy)
E' la caduta dell'uomo (Za ludzkości upadek)
Cercando la gloria (W poszukiwaniu chwały)
Il prezzo da pagare (Oto cena jaką płacimy)
E' la caduta dell'uomo (Za ludzkości upadek)
Tam, gdzie kończy się poprzedni numer zaczyna się "Death". Czwarta i ostatnia plaga jest przykładem idealnego wyważenia ciężkich brzmień i ogromnej ilości atmosfery, niemal operowego wokalu Halforda i doomowego dusznego klimatu. Niemal się czuje pęd kosy przecinającej powietrze. I do tego te potęgujące ponure brzmienie tego numeru dzwony. Pachnie wręcz Black Sabbath z okresu z Dio i Martinem przy mikrofonie. Po prostu: rewelacja. Jest jednak w tym wszystkim iskierka nadziei o której przypominają w kolejnej akustyczno-orkiestrowej miniaturce, zatytułowanej "Peace". Ta oczywiście świetnie wycisza i wprowadza do kolejnej perełki na tej płycie jaką jest utwór "Conquest", w którym ludzkość ma nowy cel: odbudować to, co zostało zniszczone. Swoją melodyjnością i klimatem przypomina mi trochę "The Time Of the Oath" grupy Helloween* wymieszane ze stylistyką Iron Maiden - ale nie jest wcale ani mylące, ani takie straszliwe jak może to wyglądać, gdy się o tym czyta. Trzeba to usłyszeć samemu. Po nim pojawia się nawet miejsce dla ballady, która choć wyraźnie odstaje od reszty materiału, wcale nie jest złym numerem. "Lost Love" delikatnie kołysze akustyczną gitarą, pianinem Dona Airey i spokojnym, ale niepokojącym głosem Halforda. Finał pierwszej płyty z kolei to "Persecution", który zaczyna się od niepokojących akordów na gitarze, organowych dźwięków (ponownie ukłony dla Dona Airey), a gdy już następuje rozpędzenie - klękajcie narody. Tempo, klimat i mnóstwo charakterystycznego stylu Judas Priest jest tutaj totalnie nie do pomylenia. Doskonale udało się tutaj też uchwycić współczesne brzmienie z tym znanym z lat 80, gdy Judas Priest wraz z wieloma innymi tworzył najważniejsze albumy metalowe, które do dziś zachwycają.
Płytę drugą otwiera "Solitude" czyli kolejny filmowy w swoim wymiarze przerywnik podobny do tego, który otwierał dysk pierwszy. Don Airey znakomicie w nim wprowadza do "Exiled", który z jest nad wyraz spokojny, ale nie tracący nic z mrocznej atmosfery konsekwentnie budującej niesamowity klimat. Ten zaś kapitalnie prowadzi do niemal ośmiominutowego (!) "Alone", w którym najpierw usypia się naszą czujność akustycznym wstępem niespodziewanie uderzyć kolejną porcją epickich przepięknie rozwijających się w czasie dźwięków. Kontrastują one z ciężkim albumem pierwszym, ale jednocześnie powoli przecierając szlaki do wielkiego finału. Zanim jednak nastąpi czeka nas jeszcze kolejna miniaturka "Shadows in the Flame", a po nim kolejny znakomity numer, czyli "Visions". Ponownie orkiestra przepięknie uzupełnia się tutaj z ciężkimi gitarami, dusznym tempem i ponownie - znakomitym klimatem. Nieco niepotrzebnie po pop nim wskakuje kolejna miniaturka zatytułowana "Hope", przedziwnie też wypada ballada "New Begininngs", który dość mocno spowalnia razem z poprzedzającymi "Visions" znakomity wielki finał, który czai się za jeszcze jedną miniaturką będącą tak naprawdę częścią kapitalnego prawie siemiominutowego utworu tytułowego. Powraca mrok, ciężar i bogata orkiestra, a początek nieco zwodniczo przypomina o Rhapsody (Of Fire). Tu i ówdzie przemykają nawet skojarzenia ze słynnym "Breaking the Law" czy "Painkillerem" - jednak symfoniczny wymiar nieco łagodzi wrażenie kopiowania samych siebie, a Judas Priest wyraźnie nie chciało wydać kolejnej takiej samej płyty. Ostatni i będący wyczekiwanym finałem jest fenomenalny trwający osiem i pół minuty "Future of the Mankind". Kwintesencja tego albumu w którym łączy się zarówno duch starego Judas Priest jak i nowe dla tej grupy na taką skalę: progresywne podejście, fantastycznie uwydatnione przez orkiestracje, ciężar i ogromny ładunek emocjonalny. Z kolei te słowa wypowiadane po francusku znów przyprawiają o ciary:
Wizje te dla świata
Stworzyłem w moim umyśle
Wszystkie zapoczątkowałem
Ujawniając to, co musi się stać
Manifest nadchodzącego czasu
Ludzkiej przyszłości...
Może to właśnie brak słynnego loga tak bardzo odrzucił sporą liczbę fanów? Może niespodziewane zwrócenie się ku bardziej progresywnym brzmieniom? Może ciężka, mroczna tematyka jaką panowie wzięli na warsztat? A może fakt, że album składa się z dwóch srebrnych krążków? Mając na uwadze przerost treści nad formą jaka zwykle kryje się za takim posunięciem czy wręcz wydawanie rzeczy dłużących się w nieskończoność i po prostu nudnych faktycznie można by się przerazić. Tu jednak nie ma na to miejsca. Album jest długi, ale nie ma na nim chwili na znużenie i zdecydowanie jest jednym z najlepszych w ich twórczości, a na pewno najlepszym z dyskografii Brytyjczyków po 2000 roku. Rzecz absolutnie warta poznania, pokochania całościowo i niestety bardzo aktualna - po prostu fantastyczna i dla mnie będąca niedocenionym arcydziełem.
* Do tej płyty wrócimy już wkrótce!
Fragmenty tekstów w tłumaczeniu własnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz