czwartek, 28 lipca 2016

Hellyeah - Unden!able (2016)


Przyznam szczerze, że na najnowszy album Hellyeah wcale nie czekałem. Poprzedni album grupy "Blood for Blood" z 2014 roku pomimo paru niezłych kawałków, całościowo wypadł dla mnie blado. Z tym większym zaskoczeniem stwierdziłem, że „Unden!able” to solidna płyta, która nieoczekiwanie wkradła mi się w słuchawki i uparcie nie chce z nich wyjść, a i sam nie chce jej wyganiać.

Przyjrzyjmy się temu dziełu po kolei, czyli od wstępu „!” przechodzącego w pierwszy utwór na płycie pod tytułem „X”. Urywany riff z początku szybko nabiera motorycznego rytmu i rozpoczyna rozpędzony kawałek. Zwrotka pędzi z prędkością karabinu maszynowego, a refren niewiele tylko zwalnia. Ociężały riff na mostku wybija się tutaj dla mnie, tworzy dobry balans z resztą utworu, przełamując jego rozpędzone tempo. Płyta nie zaczyna się w jakiś szczególnie chwytliwy sposób, ale jest to przyzwoity „wymiatacz”, który nie odrzuca od siebie. „Scratch a Lie”, jest już nieco mniej rozpędzonym, co wcale nie znaczy, że jest spokojny. Rytmiczne zwrotki nabierające na sile przygotowują nas do potężnego i chwytliwego refrenu. Moją uwagę zwróciło też tutaj całkiem przyjemne solo gitarowe płynnie przechodzące w szybki mostek. „Be Unden!able” wita nas szybkim riffem, szczególnie upodobałem tu sobie przejścia i dość niestandardowy refren. Melodia jest tutaj nieco „łamana”, ale nie wybija to z całości kawałka. Wręcz przeciwnie, poszczególne melodie pasują do siebie tworząc razem całkiem ciekawą kompozycje.

Kolejny utwór „Human” rozpoczyna się spokojnie, ale to tylko ma nas zmylić przed mocnym uderzeniem zaserwowanym przez zespół chwilę potem.  Urywany riff doprawiony melodią gitarową na zwrotce płynnie przechodzi w melodyjny i chwytliwy refren, który od razu zapada w pamięć i wpada w ucho. Całość doprawiona jest ciekawą solówką i zwolnieniem przed końcowym refrenem. Słuchając tego utwory skojarzył mi się „Moth” z poprzedniego albumu grupy, tylko w bardziej energicznej wersji. Perkusyjne wejście i niepokojący riff dopełniony przez minimalistyczny wokal witają nas w utworze „Leap of Faith”. Mocniejsze uderzenie na przejściu i niesamowicie „przestrzenny”, melodyjny i chwytliwy refren. Kiedy tylko go usłyszałem od razu pokochałem ten kawałek. Melodyjny mostek w który wchodzi solówka także zasługuje na szczególną uwagę. Szczególne wrażenie zrobiło na mnie wyjście z niego dopełnione minimalnie sekcją smyczkową. Godna uwagi jest także solówka na końcu utworu (w moim odczuciu lepsza i bardziej klimatyczna niż ta na mostku), która świetnie komponuje się z partią wokalną. „Blood Plague” otwiera (ponownie) ociężały riff gitarowy, który szybko jednak nabiera tempa, nadal jednak zachowując swoją ciężkość. Refren jest tutaj zaskoczeniem, bo jest on dość spokojny, wolny i melodyjny. Daje to ciekawe połączenie z rozpędzonymi, mocnymi zwrotkami.


„I Don’t Care Anymore” rozpoczynające się potężną partią basową dopełnioną bitem perkusyjnym na tomach, szybko ustępuje stonowanemu wokalowi i minimalistycznej muzyce pierwszej zwrotki. Jest to dość ogromne zaskoczenie, którego nijak nie spodziewałem się usłyszeć - w dodatku zaskoczenie jak najbardziej pozytywne. Zwrotka nabiera powoli na mocy kiedy dołączają kolejne instrumenty, a wokal przybiera na sile. Refren jest bardzo rozbujany, noga sama przy nim tupie, a głowa porusza się w rytm muzyki. Druga zwrotka, o wiele mocniejsza niż pierwsza, prowadzi nas dalej przez utwór, który z każdym kolejnym taktem zyskuje coraz bardziej na sile. Zdecydowanie jedna z najciekawszych kompozycji na albumie. Warto nadmienić, że solówka gitarowa, którą można usłyszeć w utworze, to nie publikowane solo samego Dimebag'a Darrell'a. Mocne „Live or Die”, które jest następne wypada nieco gorzej. Jest to kolejny typowy „wymiatacz”. Nie jest to zły utwór, jest przyzwoity. Nic w nim nie wybija się jednak zdecydowanie na pierwszy plan, by zapaść głębiej w pamięć. Zupełnie inaczej jest jednak z „Love Falls”. To kolejna spokojniejsza kompozycja, lecz nie pozbawiona energii. Kawałek przykuwa uwagę od swojej pierwszej sekundy, aż do ostatniej. Spokojne i melodyjne zwrotki przechodzą w mocniejszy i chwytliwy refren. Całość od razu wpada w ucho i zostaje w nim jeszcze na długo po zakończeniu płyty. Uspokojenie, które następuje po mostku (oparte o wokal i fortepian) płynnie przechodzi w końcowy refren uderzający z każdą kolejną nutą, aż przy końcu utworu osiąga swoje apogeum.

Tuż po nim następuje kolejne przejście prosto do kawałka „Startriot". Rozpędzona kompozycja zawiera w sobie niesamowitą siłę i agresje. Uwagę od razu przykuwa agresywny i wykrzyczany refren, który genialnie sprawdzi się na koncertach. Na przestrzeni całego kawałka powtarza się też dość charakterystyczny motyw literowania jego tytułu. Całości dopełnia szybkie ale ciekawe i nieprzekombinowane solo gitarowe. Ostatni utwór to „Grave” rozpoczynający się spokojnie sekcją smyczkową uzupełnioną gitarą w tle i wokalem, by szybko przejść w mocniejsze uderzenie. Przypadł mi tutaj do gustu riff główny, mocny i (kolejny) ociężały, który po pewnym czasie nabiera prędkości. Refren jest oparty na „naciąganiu” dźwięków  gitary, co nadaje mu dodatkowej ciężkości. Na szczególną uwagę zasługuje zakończenie utworu, które  dopełnione jest sekcją smyczkową.

Naprawdę jestem pozytywnie zaskoczony. Album na którego premierę nie czekałem, zaskoczył mnie w niesamowity sposób. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić to ewentualnie do dwóch nieco mniej oryginalnych utworów na albumie (nie wybija się w nich nic szczególne) lub do (moim zdaniem) koszmarnej okładki płyty. Byłoby to już jednak szukanie dziury w całym. Możliwe, że moja ocena jest nad wyraz zawyżona i po pewnym czasie stwierdzę, że mogłem dać pół oczka mniej. Nie zmienia to jednak faktu, że nowe dzieło Hellyeah będzie często gościć w moich słuchawkach. Płyta na którą kompletnie nie czekałem stała się największym zaskoczeniem tego roku i - jak na razie – dla mnie najlepszą płytą jaką dane mi było osłuchać  w tym roku. Ocena: 8.5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz