"Loss" to skondensowana dawka depresji, mroku, ciężaru i pełnego rozgoryczenia wrzasku. Skondensowana na tyle, że zapada się sama w sobie tworząc muzyczną czarną dziurę wsysającą każdą drobinkę radości i pozytywnych emocji słuchacza, pozostawiając jedynie pustkę i rozpacz. Ciężar emocjonalny tego albumu jest jednak tak wielki, że balansuje na cienkiej granicy między realnym poczuciem apokalipsy, a przesadą, przez którą może stracić wszelką wiarygodność.
Budowanie dobrego dramatu oraz kompozycji post-metalowych ma ze sobą wiele wspólnego. W obu przypadkach podstawowym środkiem jest kontrast - dramat, w którym tragedia dzieje się nieustanie może stać się zbyt ciężki i niewiarygodny. Co innego, gdy wpleciemy w niego wątki komediowe, czy nawet po prostu nieco jaśniejsze aspekty obyczajowe. Z jednej strony daje to odbiorcy czas na wytchnienie, a z drugiej sprawia, że wszelkie wydarzenia tragiczne zdają się być tym bardziej dramatyczne. Post-metal spod szyldu takich zespołów, jak Isis, Cult of Luna czy Rosetta operuje podobnym schematem. Tak ogromne eksplozje gitarowych ścian dźwięków, jak i spokojne, ambientowe pasaże mają w nich równy udział, nawzajem ku sobie ciążąc. Fragmenty dynamiczne odczuwa się przez to jako tym bardziej potężne, a spokojne uroczyściej.
LLNN na swoim najnowszym krążku, wydanym 17 czerwca 2016 roku przez Pelagic Records, czasami narusza tę granicę między apokaliptyczną atmosferą, mrokiem i rozpaczą, a nieco zbyt daleko posuniętą przesadą. Wydawałoby się, że pół godziny materiału to za krótko, by takie zagrożenie się pojawiło - ale niech Was nie zmyli relatywnie krótki czas trwania. "Loss" podczas odsłuchu wydaje się znacznie dłuższy. I pomimo tego, co napisałem, to wciąż niesamowicie wciąga. Po prostu czasami się lekko potyka, co niestety w objętej przez niego konwencji strasznie rzuca się w ucho.
Przy pierwszym spotkaniu "Loss" uderza potęgą brzmienia. To materiał niesamowicie hałaśliwy, o bardzo zagęszczonych, klawiszowo-elektronicznych teksturach i gitarze brzmiącej niczym walące się i miażdżące przechodniów budynki. Jeśli czysta potęga soniczna i ciężar to jest to, czego szukasz - nie ma sensu czytać dalej, po prostu idź słuchać. To album, który uderzy Cię z bańki, leżącego skopie, zgwałci analnie a na koniec napluje w twarz i powie, że nienawidzi Ciebie oraz Twojej matki. Dodać jednak należy, że siła ta leży głównie w gitarach - perkusja jest tutaj wyraźnie słyszalna i klarownie siedzi w miksie, ale jednak nie ma choćby ułamka tego kopa, który jest obecny w basie i elektryku. Do tego każda dziura, która by w przestrzeni brzmieniowej nie była wypełniona po złożeniu wszystkich instrumentów została załatana bardzo gęstymi tłami o dark-space-ambientowym charakterze.
Jednak cała ta potęga trochę traci na kolejnych odsłuchach. Brakuje tutaj tego kontrastu, o którym pisałem wcześniej - za dużo dramatu, za mało chwil oddechu. Przy pierwszym zapoznawaniu się z "Loss" można czuć, że LLNN nas poddusza, ale z czasem zaczynamy się przyzwyczajać do poziomu tego ciężaru i ten aspekt zaczyna odchodzić na drugi plan. Zespół wydaje się być tego świadomy, bo pojawiają się też bardziej stonowane momenty. Niestety ich realizacja pozostawia nieco do życzenia. Kończący album "Voyage", dwuminutowy dark ambientowy utwór powinien być według mnie włożony gdzieś w środku, na przykład między "Monolith" i "Calamity". Jako outro jest trochę niepotrzebny, natomiast jako chwila wytchnienia między kolejnymi brutalnymi napadami sonicznymi zdałby się świetnie. Kompletnie nieciekawie brzmi też środkowa sekcja "Depth" - z jednej strony rozumiem, czemu się tam znajduje, bo to "utwór (prawie) jednego riffu" i jakieś urozmaicenie było konieczne, ale rezultat jest rozczarowujący. Sekcja ta pojawia się znikąd i nigdzie w sumie nie dąży - brzmieniowo wyjęta z kontekstu nie jest zła, ale też nic nie wnosi. Czasami jednak się udaje - intro do "Calamity" naprawdę chwyciło moją uwagę i zbudowało naprawdę dobry, atmosferyczny fundament pod utwór. Podobnie jest z ambientową sekcją w utworze "Loss".
Problem z tymi fragmentami polega na tym, że są bardzo nieproporcjonalne w stosunku do czasu, przez który jesteśmy maltretowani ciężarem i surową siłą, przez co niespecjalnie zdają się jako chwile wytchnienia - co najwyżej szybkie hausty powietrza. Album traci przez to sporo na dynamice i może momentami się nieco zlewać w długi, amorficzny ciąg hałasu. Naiwny byłby z mojej strony zarzut, że brakuje tu jakiejś delikatnej subtelności w kreowaniu tej mrocznej i depresyjnej atmosfery - która obecna jest choćby w nagraniach Cult of Luna - bo LLNN zdecydowanie subtelnymi być nie chciało. I tak ja, jak i oni muszą przyjąć to ze wszystkimi zaletami i wadami inwentarza.
Samo riffowanie też jest bardzo nierówne. Obok świetnych, niezwykle atmosferycznych, granych tremolo riffów i prostych, ale chwytających uwagę melodii trochę za dużo tutaj kompletnie nieinteresujących, nudnych downbeatowych zagrywek, które brzmią wręcz trochę głupio. Jakby wyrwane były z jakiegoś szóstoligowego nastoletniego angsty-modern-metal bandu. Zazwyczaj pojawiają się, jak na ironię, właśnie po tych ciekawych riffach (jak choćby w "Rapture", "Calamity", czy "Depth"; w "Monolith" akurat poprzedzają ciekawą partię), przez co często odczuwam tu taki lekki niesmak i rozczarowanie, gdy jestem przerzucany z jednych w drugie. Podobne uczucia mam względem wrzasków gitarzysty, które czasami nastrój kompozycji oddają naprawdę dobrze, ale czasami brzmią niestety na nieco przedramatyzowane. Momentami LLNN stara się aż za bardzo być mrocznymi i zrozpaczonymi.
Jednak cała ta potęga trochę traci na kolejnych odsłuchach. Brakuje tutaj tego kontrastu, o którym pisałem wcześniej - za dużo dramatu, za mało chwil oddechu. Przy pierwszym zapoznawaniu się z "Loss" można czuć, że LLNN nas poddusza, ale z czasem zaczynamy się przyzwyczajać do poziomu tego ciężaru i ten aspekt zaczyna odchodzić na drugi plan. Zespół wydaje się być tego świadomy, bo pojawiają się też bardziej stonowane momenty. Niestety ich realizacja pozostawia nieco do życzenia. Kończący album "Voyage", dwuminutowy dark ambientowy utwór powinien być według mnie włożony gdzieś w środku, na przykład między "Monolith" i "Calamity". Jako outro jest trochę niepotrzebny, natomiast jako chwila wytchnienia między kolejnymi brutalnymi napadami sonicznymi zdałby się świetnie. Kompletnie nieciekawie brzmi też środkowa sekcja "Depth" - z jednej strony rozumiem, czemu się tam znajduje, bo to "utwór (prawie) jednego riffu" i jakieś urozmaicenie było konieczne, ale rezultat jest rozczarowujący. Sekcja ta pojawia się znikąd i nigdzie w sumie nie dąży - brzmieniowo wyjęta z kontekstu nie jest zła, ale też nic nie wnosi. Czasami jednak się udaje - intro do "Calamity" naprawdę chwyciło moją uwagę i zbudowało naprawdę dobry, atmosferyczny fundament pod utwór. Podobnie jest z ambientową sekcją w utworze "Loss".
Problem z tymi fragmentami polega na tym, że są bardzo nieproporcjonalne w stosunku do czasu, przez który jesteśmy maltretowani ciężarem i surową siłą, przez co niespecjalnie zdają się jako chwile wytchnienia - co najwyżej szybkie hausty powietrza. Album traci przez to sporo na dynamice i może momentami się nieco zlewać w długi, amorficzny ciąg hałasu. Naiwny byłby z mojej strony zarzut, że brakuje tu jakiejś delikatnej subtelności w kreowaniu tej mrocznej i depresyjnej atmosfery - która obecna jest choćby w nagraniach Cult of Luna - bo LLNN zdecydowanie subtelnymi być nie chciało. I tak ja, jak i oni muszą przyjąć to ze wszystkimi zaletami i wadami inwentarza.
Samo riffowanie też jest bardzo nierówne. Obok świetnych, niezwykle atmosferycznych, granych tremolo riffów i prostych, ale chwytających uwagę melodii trochę za dużo tutaj kompletnie nieinteresujących, nudnych downbeatowych zagrywek, które brzmią wręcz trochę głupio. Jakby wyrwane były z jakiegoś szóstoligowego nastoletniego angsty-modern-metal bandu. Zazwyczaj pojawiają się, jak na ironię, właśnie po tych ciekawych riffach (jak choćby w "Rapture", "Calamity", czy "Depth"; w "Monolith" akurat poprzedzają ciekawą partię), przez co często odczuwam tu taki lekki niesmak i rozczarowanie, gdy jestem przerzucany z jednych w drugie. Podobne uczucia mam względem wrzasków gitarzysty, które czasami nastrój kompozycji oddają naprawdę dobrze, ale czasami brzmią niestety na nieco przedramatyzowane. Momentami LLNN stara się aż za bardzo być mrocznymi i zrozpaczonymi.
Troszeczkę kręcę nosem na "Loss" z prostego powodu - LLNN stać na dużo więcej. To słychać. Ten album nie podpada pod kategorię "zmarnowanego potencjału", bo nie jest aż tak źle, ale pozostawia straszny niedosyt i rozczarowanie pomimo tego, że jak na 30 minut jest tutaj całkiem sporo naprawdę ciekawej muzyki. Dawno nie słyszałem albumu, który byłby aż tak nierówny - często w jednym utworze potrafi dojść do przejścia między intensywnym, ekstremalnie wciągającym riffowaniem a wymuszonym "argh, jesteśmy mroczni" graniem przywołującym ziewanie. Podobnież z warstwą elektroniczną, która raz potrafi stworzyć naprawdę gęstą, porywającą sekcję, a czasami brzmi jak rezultat znudzonego "dobra, weź tutaj wrzuć jakiś dark ambient, a ja idę na fajkę". Przyzwoity debiut, który każe wysoko postawić poprzeczkę oczekiwań wobec następnych wydawnictw grupy. Ocena: 6/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz