Muse należy do moich najukochańszych
zespołów, ale moim numerem jeden pozostanie "The 2nd Law" sprzed trzech
lat. Do niej wracam najczęściej i za każdym razem odkrywam w niej coś
nowego. Najnowszy "Drones" nie przerywa znakomitej passy Brytyjczyków. Sam poczułem się jednak nieco rozczarowany...
Trio postanowiło bowiem wrócić do bardziej klasycznego, gitarowego
grania, gdzie znacznie mniej eksperymentów i poszukiwań, a więcej
zwykłego czadu. Czad jest zatem zły?! - zakrzyknie ktoś z Was oburzony.
Odpowiedź: Tak i nie. Nie, bo Muse mistrzowsko tym czadem operuje. I
tak, bo to, co zrobili na "The 2nd Law" odświeżyło ich formułę i pchnęło
w zupełnie nowym kierunku, a na najnowszym wyraźnie zrobili krok w tył.
Rewelacyjny
jest początek, czyli mroczny "Dead Inside" który w pewnym stopniu
kontynuuje eksperymenty poprzedniczki. Elektroniczne tło fantastycznie
łączy się tutaj z energetycznym riffem i marszowym, niepokojącym tempem.
Ponownie też pobrzmiewają "bondowskie" dźwięki, od których Muse nie
stroni od początków swojej kariery. Po tymże pojawia się przerywnik
"Drill Sergant" (kojarzący się z filmem "Full Metal Jacket" Kubricka), a
po nim wskakuje kolejny hicior, zatytułowany "Psycho". Kolejny
znakomity, wkręcający się w głowę riff, fantastyczne, charakterystyczne
dla Muse zmiany tempa i zróżnicowany wokal Bellamy'ego. Sam utwór
przypominać może trochę konstrukcją The White Stripes czy nawet kojarzyć
się z riffem przewodnim do filmu "Wanted". Jeśli zaś szukać w
twórczości Muse to oczywiście na myśl przychodzi "The Stockholm
Syndrome", czyli jeden z ich najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych
numerów. Przebojowy, w dobrym słowa znaczeniu, jest też świetny "Mercy",
który znalazł się na miejscu czwartym. Nieco lżejszy, cieplejszy,
spoglądający trochę w stronę młodszych kolegów z Royal Blood. Nie
ustępuje "Reapers" z mini-cytatami (co u Muse było szczególnie słyszalne
na "The Resistance") i kapitalnym riffem prowadzącym wspomaganym
niesamowitą elektroniką.
Bardzo dobre wrażenia wywołuje też "The Handler", który wgniata w fotel zarówno tempem, jak i riffem prowadzącym. Przerywnik numer dwa to "JFK". W nim mrocznie pobrzmiewa kolejny gitarowy riff i sekcja smyczkowa, a po niecałej minucie następuje uderzenie w "Defector". Duszny, doomowy wręcz klimat fantastycznie przez Muse został tutaj połączony z psychodelą w stylu Queen i elektroniką. Nie uwierzycie jeśli powiem, że "Revolt" czyli numer dziewiąty nie jest już tak dobry, bo w moim odczuciu za bardzo brzmi jak U2, które nagle zaczęło grać właśnie jak Muse usiłując wrócić do płyt "Achtung", "Zooropa" czy "Pop". To także najsłabszy fragment płyty, po którym moje rozczarowanie zaczęło wzrastać. Rozpoczynający się od chóru "Aftermath" jest jak na Muse przeraźliwie banalny. Gitarowy pasaż wyjęty z Dire Straits, próba wywołania łezki w słuchaczach, bo oto oglądamy zgliszcza. Znacznie ciekawiej sugerowanie totalnego zniszczenia i degradacji wychodziło Muse przy pomocy elektroniki i dubstepu użytego na "The 2nd Law". Zapalniczki w dłoń! Nie ze mną te numery, panie Bellamy.
Dziesięciominutowy "The Globalist" z kolei jakby od niechcenia sięga po mit wiecznego kowboja w rodzaju Bezimiennego. Sięga się też tutaj po muzykę Edwarda Elgara i jego "Enigma Variations. Nimrod". Swobodnie poczyna sobie tez gitara, która gdzieś przemyka skojarzeniem z twórczością Chrisa Rea. Tu także jest spokojnie, lirycznie i bujająco, ale nie aż tak jak w poprzednim. Najciekawiej robi się wtedy, gdy uderza kolejny mocny gitarowy riff, a cały utwór zaczyna przyspieszać razem z odliczaniem, które specjalnie wzbudza wyczekiwanie na pełne rozwinięcie świetnego instrumentalnego pasażu. Sęk w tym, że jak na Muse nie ma tu krztyny oryginalności i nowości, która charakteryzowała dwie poprzednie płyty. Druga połowa płyty jest po prostu nudna, nawet w swoich najlepszych momentach. Najbardziej jednak rozczarowuje finałowy, utwór tytułowy oparty na "Sanctus and Benedictus" Palestriny i będący jedynie rozpisany na głosy. Przypominająca kołysankę pieśń sakralna kończy album nie wieńcząc go w sposób podniosły, tylko tak jakby nagle zabrakło pomysłów na bombastyczne zakończenie na miarę dwóch ostatnich płyt.
Bellamy z ekipą poszli na swoim siódmym albumie studyjnym na łatwiznę. Najlepsze numery rzucili na rybkę jeszcze przed wydaniem płyty, na samym wydawnictwie umieścili je na początku, a następnie dorzucili kilka numerów, które są bardziej szkicami, odrzutami z sesji i zbiorem pomysłów na które nie starczyło czasu. Ponadto nawet najlepsze utwory na "Drones" mają za zadanie pogrywać z naszymi uczuciami na zasadzie "łykniecie wszystko, co Wam podamy", cz nawet "polecicie tak, jak zostaniecie pokierowani" - jak tytułowe drony. W żadnym wypadku nie jest to zły album, bo zwłaszcza jego pierwsza połowa to znakomita zabawa i dawka świetnych, energetycznych kawałków, jednak jak na Muse jest to krok w tył, bo z zespołu który wypracowawszy własny styl zaczął poszukiwać nowych brzmień postanowił nagrać płytę, która udobrucha tych, którym nowe oblicze się nie podobało. Efekt? Odwrotny do zamierzonego. Szkoda. Ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz