środa, 17 czerwca 2015

Kamelot - Haven (2015)


Drugi album Kamelot z Karevikiem przy mikrofonie kontynuuje drogę obraną na "Silverthorn", ale jednocześnie pokazuje dużą swobodę jaką mają muzycy tej grupy. Słychać to także w wokalu Thomasa, który już nie musi udawać Khana i w warstwie muzycznej, która przy jednoczesnym zachowaniu wszystkich charakterystycznych cech gatunku, jest bardzo nowoczesna, choć absolutnie nie rewolucyjna...

Z płytami znanych zespołów w których pojawia się nowy głos jest zazwyczaj problem. Jedni będą mówić, że to nie to samo, inni że poprzedni był lepszy, a jeszcze inni z marszu pokochają nowego człowieka przy mikrofonie. Oczywiście, wydawało się że Roy Khan jest niezastąpiony jednak Tommy Karevik już na swoim debiucie w szeregach Kamelot trzy lata temu pokazał, że nie będzie żadną kopią, że ma własny styl, nawet jeśli jeszcze w pewnym sensie "był" Khanem. Na najnowszym wyraźnie to właśnie słychać, jego wokale są żywsze, bardziej rozbudowane i jednocześnie bardzo w stylu, który przez lata wypracowany został przez Kamelot. Odnalazł się, ale tworzy też zupełnie nowa jakość. Zmiany słychać też w samej muzyce, która wciąż ewoluuje, zmienia się i czerpie z tego, co już w gatunku poniekąd przez Kamelot stworzonym, musi być stałą i z tego, co przynoszą zmieniające się czasy oraz zmienianie się samych muzyków. Tworzenie ciągle tej samej płyty były nudne, na szczęście Kamelot już dawno wyszedł z tego etapu i najnowszym albumem udowadniają, że są w bardzo dobrej formie.

Po raz kolejny album Kamelot ma też przyciągającą uwagę okładkę, która nie tylko czerpie z dotychczasowych, stylistyki gatunku, ale także jest na wskroś nowoczesna, zwłaszcza przez wykorzystanie fraktalowych wzorów mających odnosić do tematu płyty: genetyki, klonowania i zagrożenia biologicznego z nich wynikającego. Najnowszy album, podobnie jak poprzednik, został tez wydany razem z dodatkową płytą, zawierającą wersje instrumentalne i alternatywne do wersji podstawowej zamykającej się w czasie około pięćdziesięciu czterech minut. Pierwszą płytę otwiera "Fallen Star", który rozpoczyna się spokojnie, ale już po chwili następuje filmowe rozwinięcie i melodyjne uderzenie. Już od tego momentu jest naprawdę dobrze, słychać też że nawiązując do tradycji zarówno gatunkowej, jak i tej charakteryzującej Kamelot sięgnięto po nowoczesne brzmienie i zmiany jakie zaszły w stylistyce w ciągu ostatnich kilku lat. Jednym z absolutnych faworytów jest jednak numer kolejny, szybki i mroczny singiel, zatytułowany "Insomnia" w którym fantastycznie połączono dźwięki typowe dla power metalu z tymi progresywnymi i symfonicznymi, a partie basu w nim to po prostu pierwsza klasa. Po nim pojawia się "Citizen Zero" z fantastycznym usypiaczem czujności na początku i równie mocnym rozwinięciem, w którym nie brakuje klimatu i mrocznych zwolnień i bogatego chóru w środkowej części.


Jako czwarty pojawia się kolejny faworyt, czyli "Veil of Elysium", w którym gdyby Karevika zmienić na Floor Jansen mógłby znaleźć się na najnowszym Nightwishu albo na ReVamp. Zwolnienie następuje w "Under Grey Skies". W nim pojawia się kobiecy wokal należący do Charlotte Wessels, a sam utwór jest balladą zbudowaną dość sztampowo, ale na szczęście nie wywołujący negatywnych odczuć. Melodyjne przyspieszenie pojawia się znów w utworze pod tytułem "My Therapy" w którym ponownie zachwyca brzmienie i mrok. Jest też świetny, bardzo klimatyczny przerywnik "Ecclesia" wprowadzający do efektownego wejścia w numerze "End of Innocence", który także jest jednym z faworytów tej płyty. Orkiestracje, które zostały tutaj dodane nie są brzękadłem w tle, a pełnoprawnym elementem kompozycji i brzmią naprawdę bardzo dobrze. Fantastyczny jest także "Beatiful Apocalypse" w którym nieco industrialne brzmienie łączy się z ciężkimi gitarami i orientalną melodią. Równie znakomity jest szybki "Liar Liar (Wasteland Monarchy)" w którym pojawiają się nawet... growle. Zwolnienie musi być i pojawia się w kolejnym, niesamowitym, filmowym i lirycznym zarazem "Here's to the Fall" rozpiętym jedynie na pianinie i orkiestrze, oraz oczywiście tym razem spokojnym głosem Karevika. Na finał został jeszcze kapitalny, bardzo ciemny "Revolution" jako żywo wyjęty z najnowszej płyty Nightwisha, ale w jak najbardziej Kamelotowym sosie, w którym znów sięga się po industrialne elementy i growle. Mocna rzecz. Na sam koniec zaś, zaledwie dwu minutowy utwór tytułowy, który gdyby znalazł się na początku byłby idealną uwerturą. Wieńcząc album sugeruje, że kiedyś być może nastąpi dalszy ciąg tej płyty, jednakże w przypadku takich zespołów jak Kamelot, wcale nie jest to takie pewne.

"Haven" to bardzo udany krążek, dopracowany, rozbudowany i z każdej strony po prostu epicki. Łącząc tradycję z nowoczesnością można dokonać rzeczy wielkich tylko jeśli jest się wielkim zespołem, a Kamelot właśnie taka grupą jest. Karevik w pełni odnalazł się już w ich twórczości, kompozycje raz po raz zachwycają mrocznym klimatem, szybkim tempem, zróżnicowanymi solówkami i bogatą strukturą żywej orkiestry i prawdziwego chóru. Potwierdza to także interesująca płyta bonusowa zawierająca wersje orkiestrowe i alternatywne. W moim odczuciu to także jeden z najlepszych albumów nie tylko Kamelot, ale także tego roku, nie brakuje w nim ani ognia ani dużej dawki pięknego grania w gatunkach, które wielu już dawno ogłosiło martwymi. Innymi słowy: warto posłuchać!

Ocena albumu podstawowego: 8/10
Ocena albumu bonusowego: 8/10
Ocena ogólna: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz