Artystyczna wersja plakatu do wczesnego filmu Stevena Spielberga "Pojedynek na szosie" pasuje do wysypu power metalowych zespołów i powrotów weteranów. Kto wygrywa w tym pojedynku? |
Kiedyś bardzo lubiłem power metal. Nie ukrywam też, że nadal lubię, choć coraz rzadziej znajduję coś interesującego w tym niemal do cna ogranym gatunku. Poprzednim razem skupiliśmy się na kilku supergrupach złożonych ze znanych nazwisk. Podobnie będzie i tym razem, jeśli wziąć pod uwagę Shadowquest i ich debiutancki album. Przyjrzymy się (wreszcie) trzem debiutom oraz długo wyczekiwanemu albumowi legendy gatunku Blind Guardian, o którym ostatecznie nie zdecydowałem się napisać pełnego tekstu (a i tak wyszło obszernie). Warto też w pięćdziesiątej szóstej odsłonie WNSu zadać sobie pytanie: Czy power metal jest jeszcze interesującym gatunkiem, skoro nagle wysypało bardzo zbliżonymi do siebie zespołami?
1. Shadowbane - Facing The Fallout
Niemcy wiedzą jak zrobić dobrą power metalową płytę, nawet jeśli nie ma na niej praktycznie niczego nowego. Shadowbane powstał w 2007 roku, a w tym wydał swoją debiutancką pełnometrażową płytę nawiązującą tematycznie do post-apo, które w ostatnim czasie znów zyskało na popularności, choćby ze względu na Uniwersum 2034 czy rozrost uniwersum braci Strugackich.
Ten konceptualny, bo tak należy go rozpatrywać, album zaczyna się od ogłoszenia alarmu, najprawdopodobniej właśnie nuklearnego. "Red Alert" jest wstępem, który przechodzi w energiczny i utrzymany w starym stylu (przypominającym twórczość Accpet czy Grave Digger) utwór "Beyond the Winds Of War". Mocne riffy, szybkie tempo, melodyka i bardzo dobry, nieprzesadzony wokal wciągają od samego początku. Podobne założenia kompozycyjne słychać też w równie udanym "Traitor" - jest ostro i surowo, zwłaszcza jak na współczesne standardy. Nie ma tu zbędnego patetyzmu, orkiestracji i piskliwego wokalu rozsadzającego bębenki, liczy się tylko wciągający ciężki riff i szybka perkusja, czyli to, co w latach 80 było najpiękniejsze w power metalu i speed metalu, bo właśnie na szybkość przecież stawiano w początkach tego gatunku. Nie znaczy to jednak, że nie nawiązują do współczesnych naleciałości, gdyż kolejny bardzo dobry "Under Bleeding Skies" ma bardzo filmowy wstęp, a rozwinięcie znów wbija w fotel w iście klasycznym stylu. Zaskoczeniem jest też kolejny "After the Fallout", w którym ani na chwilę nie siada napięcie, bowiem znów atakują nas mocnymi, wciągającymi riffami i świetnymi melodiami. Kolejnym wyrwanym z lat 80tych kawałkiem jest świetna i bardzo przebojowa "Dystopia", w której przemykają dalekie echa NWOBHM na której przecież power metal wyrósł. Te same odczucia towarzyszą w (a jakże!) udanym "Tear Down The Wall". Czy będzie zaskoczeniem jeśli powiem, że równie udany jest 'Badlands Law"? Nawet pościgo-solówki gitarowe brzmi bardzo świeżo i efektownie, a obecnie w tym graniu ciężko jest uzyskać efekt, który nie zamieni się w parodię gatunku. Kapitalnie wypada też szybka i bardzo melodyjna "Last Division" oraz finałowy "Source Of Grief". Po prostu bardzo dobra płyta, która choć nie odkrywa niczego nowego jest zrobiona znakomicie, przez pasjonatów i dla pasjonatów.
Pod względem brzmieniowym jest to granie bardzo nowoczesne, ale nie pozbawione charakterystycznego surowego pazura lat 80. Shadowbane nawiązuje do tych czasów w naprawdę udany sposób i w pięknym stylu. Jest melodyjnie, energicznie i w dodatku kapitalnie skomponowane, bez dłużyzn i mielizn. Liczę na to, że na tym jednym albumie się nie skończy, a kolejny będzie równie udany. Obok nieco zapomnianego już Steelwinga, to jedna z tych nowych power metalowych grup, obok których nie można przejść obojętnie. Polecam - będą to dobrze spędzone trzy kwadranse (a nawet trochę dłużej)! Ocena: 9/10
2. Shadowquest - Armoured IV Pain
Wbrew czwórce w tytule, nie jest to czwarty album tej grupy, a pierwszy. Ta pochodząca ze Szwecji kapela jest w pewnym sensie supergrupą, bo w składzie znaleźli się członkowie Masterplan, Bloodbound czy Shining (tego stricte black metalowego). Rzut oka na okładkę sugeruje granie w stylu Hammerfall, który po jedno płytowym eksperymencie z nieco innym graniem wrócił w zeszłym roku do power metalu. Nie będzie to też skojarzenie mylne, choć zespół czerpie z różnych okresów tego gatunku.
Grupa powstała w 2013 roku, a w roku kolejnym wydała trzy single promujące nadchodzącą płytę, która ukazała się na początku tego roku, bo 26 stycznia, ale ja dopiero teraz znalazłem czas, by o niej napisać, choć przesłuchałem ją już wielokrotnie. Otwiera ją "Blood of the Pure" łączący epicki power metal w klimatach wspomnianego już Hammerfall czy Rhapsody (Of Fire) i klasykę pokroju Blind Guardian czy starego Helloween oraz progresywne naleciałości. Dopracowane brzmienie, świeżo podane riffy i bardzo dobry wokal Patrika Johanssona (śpiewającego też w w Bloodbound). Nieco inny, bo bardziej nawiązujący do melodyjnego metalu z lat 80 (i oczywiście do Helloween) jest "Last Farewell". Po nim wskakuje szybki, bardzo melodyjny i mroczny zarazem "All One". Znakomity kawałek łączący klasyczne brzmienie z nowoczesnym podejściem do power metalu, a przede wszystkim do jego epickich odmian. Mocno nawiązujący do tradycji, ale bynajmniej nie popadający w sztampę jest także kolejny "Live Again". Nie ustępuje mu także ""Midnight Sun" w którym intensywnie wykorzystuje się także orkiestracje. Pod względem muzycznym bardzo dobrze wypada też druga połowa płyty z "Reach Beyond the Dream" na czele, gdzie znów jest szybko, klasycznie (niczym z poczciwych lat 90, gdy takie epickie klimaty zdobywały popularność) i nowocześnie jednocześnie. "We Bring Power" z mrocznym riffem z kolei świetnie nada się do rozkręcenia koncertowego piekiełka pod sceną. Bardzo dobrze słucha się także "Insatiable Soul", "Take This Life" czy "Where Memories Grow" które zaczynają się powoli powtarzać i zlewać z poprzednimi, ale nadal trzyma wysoki poziom zarówno kompozycyjny jak i brzmieniowy. Na deser dodano jeszcze naprawdę udany cover Judas Priest "Freewheel Burning".
Jeśli rycerskie klimaty w power metalu nie są Wam obce, a Gloryhammer się podobał (i czekacie na ich drugą płytę) to i ta płyta przypadnie Wam do gustu. To solidna dawka porządnego grania, które znów nie jest niczym nowym, ale przywraca wiarę w gatunek, który umarł już dawno, a nawet jeśli nie umarł, to od dawna zjada swój ogon. Ta płyta jest "uzbrojona" w utwory do których będziecie wracać jak do największych osiągnięć takiego choćby Helloween, żeby przywołać tylko dwa pierwsze "Keepery". Warto posłuchać! Ocena: 9/10
3. Visigoth - The Revenant King
Przenosimy się do Stanów Zjednoczonych. Stąd pochodzi trzeci w tym tekście debiutant, a konkretniej grupa Visigoth, która powstała w 2010 roku. Dotychczas wydali dwa dema i jedną epkę, a w tym roku, również w styczniu, wydali swój pierwszy pełnometrażowy album. Grupa złożona z samych dwudziestoparoletnich muzyków poraża na nim nie tylko znakomitymi pomysłami, talentem ale także umiejętnościami oraz przywiązaniem do lat 80 i grupy Manilla Road, na której także na okładce się ewidentnie wzorują.
Otwiera ponad ośmiominutowy utwór tytułowy w którym podniosły epicki klimat łączy się tak z surowym brzmieniem jak i nowoczesnym podejściem. Wspomniane Manilla Road to jednakże nie jedyne nawiązania, grupa bowiem wyraźnie czerpie z grania Grand Magus, starego Iron Maiden, twórczości Dio czy nawet zespołów nowych i także zdobywających popularność jak Civil War. Zaraz po nim wskakuje jeszcze bardziej melodyjny i wpadający w uszy "Dungeon Master", w którym wprawny słuchacz wyłapie nawet riff z "Eye of the Tiger" Survivor. Perełką jest "Mammoth Rider" w którym ma się przed oczami mokry sen fanów lat 80 w rodzaju tych, które można oglądać w filmach w rodzaju "Kung Fury" wymieszany z doom oraz stoner metalem czy graniem w rodzaju Mastodona. Niezwykle udany jest także "Blood Sacrifice", który zaczyna się od akustycznego, bujającego wstępu. Oczywiście zmyła, bo po chwili następuje uderzenie. Świetnie wypadają tu solówki i śpiewane przez zespół chóry i podniosły (stylizowany trochę na retro) klimat. Znakomity jest też "Iron Brotherhood". Tu także warto zwrócić uwagę na tekst, który choć porusza się po schematach charakterystycznych dla takiego grania, nie jest tak sztampowy jak na płycie Shadowquest (na której puszcza się go mimo uszu rozkoszując się muzyką i głosem wokalisty). Najkrótszym, bo zaledwie trzy i pół minutowym numerem jest cover Manilla Road, czyli "Necropolis" będący czymś w rodzaju antraktu i wprowadzenia do finału. Bardzo udany to zresztą cover, oddający hołd tej zacnej grupie, a jednocześnie bardzo... Visigothowy. Finał zaczyna się od trochę Iron Maidenowego znakomitego "Vengeance", ale przefiltrowanego przez naleciałości lat 90 w rodzaju stoner metalu czy współczesnego "retro metalu". Następny jest "Creature of Desire", który ponownie (może nawet silniej niż wcześniejsze) nawiązuje do lat 80. I znów jest bardzo dobrze. A na koniec niemal dziesięciominutowy kapitalny kolos (bez kwadransa) "From the Arcane Mists of Prophecy", który znów sięga po patenty znane z Ironów czy Manilla Road, aż po doomowy koniec. Po prostu majstersztyk.
Visigoth w fantastyczny i bardzo świeży sposób redefiniuje całość epickiego, melodyjnego heavy metalu i power metalu dając nadzieję na to, że w tych gatunkach wciąż można tworzyć udane kawałki, które nie będą trąciły myszką, przesadą czy cukrem. To granie porządne, wkręcające się, nawiązujące do tradycji, ale jednocześnie idące z duchem czasu. Obok fenomenalnego Visigotha przejść obojętnie się nie da i liczę na to, że kolejny album będzie równie udany, czy też może raczej - epicki. Ocena: 9/10
4. Blind Guardian - Beyond the Red Mirror
Tej grupy nikomu nie trzeba już przedstawiać - weterani i jedni z niekwestionowanych twórców power metalu. W ostatnim czasie każą na swoje albumy czekać dłużej niż kiedyś, ale również sprawnie żonglują schematami co rusz dodając do niego nowe elementy, jak na przykład orkiestrę symfoniczną. Dziesiąty album studyjny Blind Guardian wyszedł pod koniec stycznia i jest kontynuacją (utworu) "Imaginations From the Other Side" z 1995 roku. To także jedna z tych grup, która nigdy nie wydaje bubla, nawet jeśli od pozostałych, a zwłaszcza klasycznych już albumów, najnowsze są relatywnie słabsze. Najnowszy jest tym słabszym, choć wcale nie zostawia złych wrażeń. Przejdźmy jednak do rzeczy...
Najciekawsza jest wersja winylowa, która zawiera, aż trzy płyty i czternaście utworów. Na dwóch znalazło się po sześć numerów, a na trzecim krążku dwa bonusy z alternatywnymi wersjami. Płyta podzielona została także na dziewięć części w ramach których poszczególne kawałki układają się w historię powiązaną ze snem o innych wymiarach, jak miało to miejsce w oryginalnym i wyjściowym dla tej płyty utworze sprzed dziesięciu lat. "The Cleansing of the Promised Land" składa się z dwóch - "The Ninth Wave" oraz "Twilight of the Gods". Od pierwszych dźwięków słychać doskonale z jakim zespołem mamy do czynienia, choć rozbudowany chóralno-orkiestrowy wstęp pierwszego numeru mógłby pasować nawet do Rhapsody (Of Fire). Jest mrocznie, melodyjnie i bogato, ale bez przesady, z gęstą atmosferą i charakterystycznym dla BG stylem w intrygujący sposób przefiltrowanym przez... elektronikę. Bardziej nawiązujący do starych utworów jest wybrany na singiel "Twilight of the Gods", który wcale nie należy do najlepszych utworów BG na tej płycie. Ot, przeciętniak. Następnie pojawia się czas na "Ascending" czyli kolejno "Prophecies" oraz niezły "At the Edge Of Time" (nie mający związku z poprzednim albumem studyjnym). Ten pierwszy jest znacznie ciekawszy od swojego poprzednika i znacznie bardziej surowy od wszystkiego, co dotychczas wyszło spod ręki BG (a przecież surowość od zawsze była dla kapeli Kuscha charakterystyczna). Bardzo dobry jest ów drugi. Filmowe zabarwienie podpatrzone u Rhapsody Luca Turilli zyskałoby jednak gdyby popracowano by nad brzmieniem, bo gitary trochę w tym miksie giną. Część trzecia, czyli "Disturbance in the Here and Now" to utwór "Ashes of Eternity". Jak na BG utwór bardzo ciężki i idący z duchem czasu to znaczy nawiązujący do wyostrzania brzmienia jak u innych weteranów, jednocześnie nie tracąc nic ze swoich założeń stylistycznych (choć szkoda, ze solówki nie wyłożono bardziej na wierzch). Moim zdaniem, to także jeden z fajniejszych numerów na płycie. Finał pierwszego krążka to "The Mirror Speaks" i tylko niezły utwór "Distant Memories".
Alternatywna okładka (nie)przypadkowo nawiązuje do Tolkienowskiego Oka Saurona... |
Drugą płytę otwiera część piąta, czyli "Disturbance in the Here and Now (Reprise)" wraz z utworem "The Holy Grail". Tu znów jest szybciej, ostrzej i przede wszystkim dużo ciekawiej niż w poprzednim. Po nim wskakuje część szósta zatytułowana "The Descending of the Nine" i utwór "The Throne", który dość mocno rozczarowuje. Ponownie wita nas w nim filmowy, orkiestrowy wstęp, a następnie jest nieco w klimacie płyty "Nightfall in Middle-Earth". Część siódma nosząca podtytuł "The Fallen and the Chosen One" to kolejno numer dziewiąty ("Sacred Mind") i dziesiąty ("Miracle Machine"). Ten pierwszy jest jeszcze jedną balladą, niezłą choć jak na standardy BG zwyczajnie słabą. Nawet szybkie rozwinięcie nie robi należytego wrażenia. Szkoda. Balladą totalną jest z kolei "Miracle Machine" rozpisany jedynie na pianino i orkiestrę i będący niezręczną kopią jednego z najsłynniejszych numerów BG "The Bard's Song". Nie jest zły, ale wyraźne nawiązanie wywołuje niesmak. Część ósma tytułowa to utwór "Grand Parade", który skutecznie zmywa ów niesmak. Jest epicko, szybko i bardzo Blind Guardianowo. Sam utwór też zresztą nawiązuje wyraźnie nie tylko do dwóch poprzednich płyt, ale także do jeszcze wcześniejszej "A Night at the Opera". Idealny finał. To jednak nie jest koniec, bo przecież jest część dziewiąta czyli "Damnation" i utwór "Doom". Bedący podsumowanie całej płyty i kolejnym przykładem ewolucji BG, także w wymiarze ciężkości. Równie dobry, szkoda tylko, że tych dobrych numerów na "Beyond the Red Mirror" jest po prostu za mało.
Jest też deser w postaci alternatywnych wersji "Miracle Machine" oraz "Grand Parade", które różnią się nieco aranżem. W "Grand Parade" dodano bogatszą orkiestrę i inaczej rozplanowano akcenty. Równie udana jak wersja właściwa, także ze względu na bardziej klasyczne brzmienie niż to, co znalazło się na płycie głównej. Nieco inaczej jest z drugą wersją "Miracle Machine", niewiele się różniącą od właściwej, a nawet gorszej od tamtej, cóż wpadki się zdarzają nawet najlepszym.
Choć do muzyki BG dodano dużo nowego i mocno uwspółcześniono też brzmienie (miejscami aż zanadto) to dla niemieckich weteranów czas stanął w miejscu. Ta płyta brzmi dokładnie tak jak poprzednie, zmieniono jedynie okładkę i tytuły poszczególnych utworów. To dobry album, choć nie wywołujący dreszczyka emocji, pozbawiony takich ilości energii jak starsze płyty czy zespoły nowe, które grają znacznie ciekawiej, świeżej, a przecież poruszających się w tych samych rejonach. Jako kontynuacja jednego z najsłynniejszych albumów BG i kolejny w ich dyskografii jest też dość przeciętny, choć i tak nie ma tragedii. Większość fanów tej grupy będzie zachwycona, choć wiem, że są i tacy którym się nie podoba i wieszają przysłowiowe koty. Troszkę niesłusznie, choć zgodzę się, że gdyby ten album nie powstał nic by się nie stało. Nie zmienia to też faktu, że BG to wciąż jeden z największych power metalowych zespołów, który po prostu robi swoje i co najważniejsze, od lat robi to dobrze. Ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz