niedziela, 1 lutego 2015

Sunn O))) & Scott Walker - Soused (2014)


Amerykanie z Sunn O))) zaraz po wydaniu interesującej kolaboracyjnej płyty z norweskim Ulver zabrali się za kolejną kolaborację, która ukazała się w październiku zeszłego roku. I tym razem jest to nie tylko intrygujący eksperyment, ale także bardzo ciekawe połączenie muzycznych pokoleń. Ignoranci i hejterzy powiedzą, że to kolejne "Lulu" i nie wiele się pomylą. Trzeba jednak mieć na uwadze różnice między Metalliką a Sunn O))) oraz to, jak kolaboracja się udała. Krytycy są zgodni, że udała się wyjątkowo dobrze. Sprawdźmy, czy tak jest...

A kim w ogóle jest Scott Walker? - zapytacie. Szczerze mówiąc, do momentu wyjścia tej płyty też tego nie wiedziałem. Przybliżmy pokrótce postać starszego pana śpiewającego głębokim barytonem, który z drone i doom metalem nigdy nie miał nic wspólnego. Obecnie 72 letni Scott Walker (właściwie Noel Scott Engel) jest wokalistą i kompozytorem związanym przeważnie z popem i country, największe sukcesy odnosił w latach 60 i 70 wraz z grupą The Walker Brothers (8 płyt studyjnych) oraz jako muzyk solowy (14 płyt studyjnych). Jest jednym z twórców muzycznej awangardy do której z powodzeniem wprowadził post-modernistyczne podejście do muzyki klasycznej, jak również jednym z prekursorów tak zwanego popu barokowego w którym brzmienie opierało się na orkiestrze symfonicznej. Kolaboracja z Sunn O))) to jego piętnasta solowa płyta. Można odnieść wrażenie, czytając kim jest Walker i pamiętając czym jest amerykański zespół, że to zwykłe szaleństwo i coś musiało nie wyjść. Nic bardziej mylnego. Szaleństwem zaiste ta płyta jest, ale wyszła znakomicie, przedziwnie i magicznie zarazem.

Intrygująca, ponownie zresztą jak miało to miejsce w przypadku "Terrestrials", jest okładka płyty. Czarny, smolisty wręcz kolor czegoś co przypomina wzburzone fale na oceanie, a może nawet chmury kłębiące się przed nadchodzącą burzą. Przyglądając się dłużej zaczyna się jednak dostrzegać coraz większej szczegółów: cztery konie (Jeźdzcy Apokalipsy), jakaś przerażająca postać z rozwianym włosem i straszliwym zakrzywionym nosem, czaszki i powykręcane ciała, gdzieś wyżej chmara ptaków, jakiś chmurzasty smok, z boku zdaje się nawet wypełzać pająk... Czym u licha jest ten album?! - zakrzykniecie. Ja też jestem zszokowany, bo z Sunn O))) wciąż jestem na bakier - wiem jednak, że po tym albumie na pewno nadrobię te karygodne zaległości. Ale do rzeczy:

Płytę otwiera "Brando (Dwellers on the Bluff)", który jest jak uderzenie z plaskacza w twarz. Wysoki baryton Walkera i ciężki drone'owy riff, a następnie seria elektronicznych szumów, zgrzytów i bardzo ciekawych rozwiązań gitarowych rozłożonych na pojedyncze tony, uderzenia czy różnorakie atonalne piski. Na tym wszystkim króluje wokal wspomnianego już Walkera, który wypada niezwykle frapująco, idealnie wpisując się w drone'owy i doomowy posępny klimat. W dodatku przez prawie dziewięć minut monotonnego, ale bardzo wciągającego, szumu - nie ma ani chwili na znudzenie, nie ma też wytchnienia, to muzyka gęsta, bezkompromisowa i pełna ukrytych warstw. Jeszcze ciekawszy jest niemal dwunastominutowy "Herod 2014". Ten kolosalny utwór zaczyna się od dźwięków trójkata, który później przewija się przez cały numer stanowiąc przeciwwagę dla ciężkiego tonu gitary, pisków przesterowanego saksofonu oraz wszelakich zgrzytów pojawiającymi się pomiędzy jakby były wyjęte z jakiegoś horroru pełnego największych koszmarów. Ponownie też poraża wokal Walkera, który może wydawać się bardzo monotonny, bardziej nawet niż sama muzyka, wręcz denerwujący, bo przecież cały czas na tej samej manierze, tak charakterystycznej dla wokalisty, ale jednocześnie bardzo przyciągającym barwą. Idealnie buduje on napięcie, ogrom i jakiś niedostrzegalny majestat tytułowej postaci. Co zrobiłby Herod w roku 2014? Kogo by kazał wymordować? Gdzie spłynęłaby rzeka krwi i podniósłby się lament i płacz, tak bardzo podobny do śpiewu Walkera. Materiał jest tak gęsty i zróżnicowany, że wręcz nie da się tego opisać, to po prostu trzeba usłyszeć.


Kolejne trzy utwory trwają ponad dziewięć minut i ponownie wywołują one skrajne emocje. Balansujące pomiędzy zachwytem, a nienawiścią. Tym rodzajem nienawiści, w którym wie jak bardzo się kocha tę muzykę od pierwszego usłyszenia i jednoczesnej chęci mordu, ciskania tym co jest pod ręką i wściekłym wrzaskiem, że co to niby ma być, uczucia odrazy i odrzucenia, które paradoksalnie nie daje o sobie zapomnieć, więzi i zachęca do dalszego wnikania w strukturę. "Bull", czyli numer trzeci otwiera ściana gitarowego szumu połączonych z winylowymi trzaskami i... zabawa się dopiero zaczyna. Wraz z wejściem pełniejszego riffu, perkusji i kolejnych porcji pisków, rozszumień, przyspieszeń i zwolnień. Teatralny wokal Walkera wypada tutaj jeszcze ciekawiej - wznosząc się i opadając, także delikatnie wspomagany podbiciem w szybszych fragmentach. Iście barokowy przepych mimo minimalistycznej formy. Rytuał jakiejś mistycznej, czarnej mszy... po prostu piękno, które oplata i nie chce wypuścić ze swoich oblepionych śluzem macek.

Równie intensywnie i wielowarstwowo jest w kolejnym, zatytułowanym "Fetish (Flip'n'Zip)". Dźwięki niczym z fabryki, gdzie iskry sypią się we wszystkie strony. Metaliczne uderzenia mieszają się z niepokojącymi urwanymi przydźwiękami gitary i atonalnymi piskami. Na tym tle znów głos Walkera, który wydaje się być stworzony do takiego niepokojącego, niemal pozbawionego z wszelkiego ładu i melodii tła. Wejście grzechotek, saksofonu i przedziwnych przypominających wiolonczelę dźwięków, gitarowa ściana z kolejnymi elektronicznymi samplami, wietrzne zwolnienia i mroczne, mocne przeciągające się tony gitar - oto z czego składa się dalszy ciąg tego utworu. W każdym fragmencie, każdej sekundzie słyszy się coś innego, w głowie zupełnie jak na okładce kłębią się skojarzenia. Tę muzykę się chłonie, niemal wącha jak białe skarpetki jeśli pójść w stronę fetystyczną. Dekonstrukcja, rozbiórka i obnażenie - nicość, wszechświat, pustka i jednoczesna wieczność. Po prostu coś genialnego, czego nie pojmie się słuchając raz. Trzeba go smakować i dać się porwać ogromowi i wszelkiemu natłokowi tego, co Sunn O))) proponują ze Scottem Walkerem.

Sunn O))) & Scott Walker
A to jeszcze nie koniec, bo na samo zakończenie przygotowali panowie kołysankę. Tak, ostatni numer nosi tytuł "Lullaby", ale niech nie zmyli nikogo ten tytuł. To bardziej jakby nowa wersja straszliwej kołysanki Krzysztofa Komedy dla Antychrysta. Mrok, niepewność, wszystkie potwory wypełzają z ciemności, z cieni i spomiędzy czarnych chmur pośród zgrzytów drzwi, grzmotów, błyskawic, tykania zegara i stukotów kroków rozbrzmiewających na starych jęczących schodach i szelestów pożółkłych stronic magicznej księgi, pamiętnika z zapisem straszliwej zbrodni i plamami krwi... Jakże upiornie brzmi moment, w którym Walker zaczyna śpiewać "llalalala Lullaby". Miłych snów na pewno się tutaj nie życzy, to raczej zaproszenie do koszmaru. Ponownie, ilość warstw i skojarzeń jest wręcz nie do opisania, to ten rodzaj muzycznego spektaklu, który trzeba poczuć na własnej skórze, rozrywać i pożerać, rozdrapywać... Absolutnie coś niesamowitego.

Symboliczny jest także tytuł tej płyty. "Souse" czyli "marynat". Niemal ma się wrażenie martwego, bezegstyencjalnego i bezoddechowego pływania w słoiku pełnym octu. To także marynat muzyczny pokazujący po raz kolejny ogromny potencjał jaki kryje się w drone metalu, ogrom emocji i wielkiej, niepokojącej wrażliwości Sunn O))). To muzyka pełna tajemnicy, mroku i emocji, która razem z niesamowitą barwą głosu Walkera tworzy całość porażającą głębią i wspomnianym ogromem - skojarzeń i warstw. W pewnym sensie marynatem ta płyta także jest dla Walkera, który jako artysta obdarzony kapitalnym głosem z całą pewnością zostanie zapamiętany, w dodatku znacznie szerszej publiczności niż można by się spodziewać patrząc na jego wcześniejsze równie intrygujące dokonania, w których zamiast elektroniki i ciężkich gitar mamy orkiestrę, flety i masę instrumentów dętych. Na stałe wpisał się tą płyta w historię muzyki metalowej, robiąc to znacznie ciekawiej i dosadniej niż Lou Reed na płycie z Metalliką. Oczywiście, jest to też płyta zupełnie inna od tamtej kolaboracji, gęstsza i ciekawsza, dla bardziej wyrafinowanego i wymagającego słuchacza, ale także znacznie bardziej zwarta i krótsza. Wreszcie, jest to płyta przytłaczająca, wypruwająca wnętrzności na wierzch, pozostawiająca na długo w osłupieniu, karząca do siebie wracać i dokopywać kolejnych warstw i ukrytych znaczeń. Rzecz warta uwagi i poświęcenia... krytycy są zgodni i ja również: trzeba dać jej szansę, trzeba dać się jej porwać. Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz