wtorek, 10 lutego 2015

Progresywnie Mi IX: The Dali Thundering Concept, Entities

Gdyby Van Gogh wciąż żył i robił fotografie z długim efektem naświetlania, zapewne wyglądałoby to tak jak powyżej.

Kolejna porcja nowoczesnej progresywy w ekstremalnym wydaniu. Tym razem wyruszymy do Francji i posłuchamy debiutanckiego, zeszłorocznego albumu The Dali Thundering Concept. Następnie przeniesiemy się do Stanów, skąd pochodzi Entities, która podobnie jak Francuzi, po wydaniu dwóch epek również wreszcie wydała pełnometrażowy debiutancki materiał. Proszę zapiąć pasy - skaczemy w nadświetlną!

1. The Dali Thundering Concept - Eyes Wide Opium (2014) 

Djent jest gatunkiem niewątpliwie surrealistycznym. Nazwanie zespołu, który ten gatunek wykonuje, nazwiskiem najbardziej szalonego surrealisty, jest zaiste jeszcze bardziej szalone. Debiutancka epka Francuzów sprzed dwóch lat zatytułowana "When X met Y" z kolei prezentowała bardzo ciekawe, kreatywne podejście do tego gatunku. Było ciężko, brudno, dość chaotycznie (miejscami nawet bardzo!), ale niezwykle świeżo i przyciągająco. Okładka najnowszego sugeruje nieco spokojniejsze i czystsze podejście do tematu, jak również otwarcie drzwi do... nie tyle wieczności, ile kolejnego kroku w nurcie jakim jest djent, w tym wypadku mocno mieszanego z wiele mającym wspólnego z tymże, mathcore'em. Sprawdźmy, czy nie jest to zmyła!

Płytę otwiera trzeszczący wstęp zatytułowany "Prolegomena", w którym przedstawiają nam różne historyczne, także kontrowersyjne postacie. Całość nabrzmiewa intensywną perkusją, gęstym riffem i następuje mocne uderzenie. Nie zwalniamy w intensywnym "White Rabbit", gdzie gęste djentowe brzmienia gitar mieszają się z kapitalną, bardzo mocną perkusją i przytłaczającą atmosferą. Ciekawie wypadają też rapowane wstawki wokalne na tle gitar, które po chwili płynnie przechodzą do świetnego growlu lub wokalu przerobionego przez vocoder. Równie udany jest "Damocles" z niesamowitym mrocznym, lekko elektronicznym wstępem niczym z "Amercian Horror Story". Gdy już pojawiają się nisko strojone gitary i wolne tempa to nie ma wątpliwości, że pasuje to do siebie. Włosek lada moment puści, a miecz... naprawdę robi wrażenie. Kapitalnie wypada też kolejny ciężki, rozedrgany "Mesmer Eyes" (jedna z końcowych partii gitar naprawdę wgniata w ziemię). Zaskakujące jest też pianinowe interludium "Sons of Crisis", gdzie bynajmniej nie rezygnuje się ze screamowanego wokalu. Zaraz po tymże wskakuje intensywny "Phoenix". Deathcore'owe i djentowe partie w tym również wypadają znakomicie, choć mogą się wydać znajome - ukłony w stronę Veil of Maya czy Born of Osiris.


Kolejnym numerem jest "Bread Games and Narcolepsy" w którym znów nie można narzekać na brzmienie, jest bardzo intensywnie, bodaj najbardziej ze wszystkich płyt w tych nurtach stylistycznych. Następnie znów pojawia się krótszy, bo zaledwie dwuminutowy (bez dwóch sekund) przerywnik "Fathers of Rage" w którym zmodyfikowany vocoderem głos wprowadza w finał. Ale to nie wszystko, tu także wraz z ciężkimi growlowanymi wokalami wchodzą gęste, a zarazem niezwykle melodyjne riffy i potężne uderzenia bębnów. Przerwane łagodnym, akustycznym wstępem do "Burdened by the Hand", który po chwili znów rozpędza się i intensywną falą dźwięku wżera się w głowę. Nie brakuje tu zwolnień i kolejnych niesamowitych, rozpędzających się wjazdów i oryginalnych rozwiązań. Nie ma zmiłuj także w przedostatnim numerze "Behind the Fur". A na deser ponad dziewięciominutowe (z czego po krótkiej ciszy następuje jeszcze specjalne outro) zwieńczenie pod tytułem "Beyond Mirrors" z gościnnym udziałem Ashe O'Hary (byłego członka TesseracT). Miazga...

Pełnometrażowy debiut TDTC robi wrażenie równie mocne jak to z epki. Jest to jednak inny rodzaj wrażeń - pozorny chaos, który znaleźć można było na "When X met Y" zastąpiła specyficzna, bardzo intensywna i intrygująca mieszanka, którą oszlifowano, nieco uładzono, ale zachowano wszystkie aspekty, które wyróżniało tę grupę na tle innych. Francuzi nie idą na kompromisy, uderzają solidnym i dopracowanym materiałem, który zasługuje na uwagę wielbicieli djentu i deathcore'u, ale także jest jednym z najlepszych i najciekawszych albumów zeszłego roku - nie tylko w swoich kategoriach gatunkowych, ale także w ogólnym rozrachunku. Mam nadzieję, że w takiej formie będą także wtedy, gdy wydadzą swój kolejny materiał. Trzeba znać. Ocena: 9,5/10


Całą płytę można odsłuchać na youtubie TDTC.

2. Entities - Novalis (2015)

Entities po dwóch bardzo interesujących epkach "Luminosity" z 2012 roku i "Aether" z 2013 roku, które również zostały wydane w wersjach instrumentalnych wreszcie wydało pełnometrażowy materiał. Premiera albumu nastąpiła 15 stycznia i muszę przyznać, że ten nieoczekiwany krążek zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Nie znałem wcześniej tej grupy, poznałem ich krótko przed odsłuchem nowej płyty. Nie byłem zaskoczony, bo słyszałem już kilka znacznie lepszych albumów w stylistyce djent czy deathcore, ale jeśli lubi się takie klimaty, to warto im poświęcić trochę czasu.

Okładka albumu jest utrzymana w identycznej stylistyce jak te z poprzednich, krótszych wydawnictw. Duża ilość rozbłysków, rozświetleń i jakiejś kosmicznej grozy, próbującej przebić się do naszego świata. Nawet tytuły poprzednich nawiązywały do świetlnych obrazów. Podobnie jest i tym razem, bo "Novalis" ewidentnie kojarzy się z wybuchającą supernową. Niemal orkiestrowy wstęp w otwieraczu zatytułowanym "Oni", który po chwili jednak rozwija się nisko strojonego riffu i charakterystycznego dla tego gatunku wyszczekiwanego growlu jest zaledwie poprawny. Podobnie jest też z kolejnymi numerami. Gdy się trochę djentu i deathcore'u posłucha to za wiele nowego się wyłapać nie da, ale wciąż jest to granie bardzo przyjemne i przede wszystkim bardzo melodyjne. Nie jest też tak, że ten album całkowicie pozbawiony jest fajerwerków, czy że jest nudny. Jest naprawdę niezły, ale jakoś nie zaskakuje słuchacza tak, jak by się oczekiwało.

Największym problemem tej płyty jest bardzo sterylne brzmienie, przez co niskie tony nie wywołują emocji i wrażenia przytłoczenia. Całość jest niezwykle lekka, co z racji gatunku nieco może przeszkadzać, bo nie ma efektu zaskoczenia. Jest kilka świetnych patentów i rozwiązań, ale nie wnoszą one nic nowego. Jednocześnie jest to album bardzo świeży i śmiało można go polecić każdemu fanowi takiego grania, a nawet tym, którzy nie słuchają deathcore'u czy djentu, bo paradoksalnie jako ta przystępniejsza może pozyskać nowych wielbicieli tej ekstremalnej, a przecież intrygującej także ze względu technicznego i kompozycyjnego punktu widzenia i słyszenia, odmiany progresywy. Niestety, od francuskiego TDTC jest to granie słabsze i mniej ryjące banię. Ocena: 8/10





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz