sobota, 9 lutego 2013

Riverside - Shrine of New Generation Slaves (2013)


Na piąty album Riverside czekałem z niecierpliwością. Dawno już chyba na żadną płytę nie czekałem tak bardzo. Oczekiwanie było tak mocne, że pokusiłem się i zamówiłem edycję dwupłytową z dodatkowym singlem podpisanym przez członków warszawskiej formacji. Do pewnych zespołów ma się nie tylko słabość, ale także pełne zaufanie, że nie wydadzą złej płyty. Do takich właśnie grup bez wątpienia należy Riverside, który poznałem kilka lat temu za sprawą mojego mistrza, Redaktora Kaczkowskiego, i podobnie jak w przypadku Dream Theater była to miłość od niemal pierwszego usłyszenia. I tym razem - nie zawiodłem się...

Podobnie jak miało to miejsce w przypadku "Anno Domini High Definition" nowy album Riverside zawiera w tytule grę słowną, która jest nie tyle przełożeniem koncepcyjnym całości albumu, ile pewnym wyznacznikiem jego przebiegu. Na najnowszej płycie utwory są zdecydowanie krótsze, jest ich też więcej, stąd też w tytule znalazły się "piosenki". Nie oznacza to jednak, że całkowicie zrezygnowano z rozbudowanych długich kompozycji, bo wszak pojawia się na niej utwór trwający prawie trzynaście minut, czyli "Escalator Shrine", a drugi dodatkowy krążek zawiera dwa improwizowane numery pod wspólnym tytułem "Night Sessions", które też do krótkich nie należą. Jest to zupełnie inny album niż wcześniejsze, nie tyle będący ich naturalnym rozwinięciem i krokiem do przodu muzyków, ale także zupełnie inaczej grający na emocjach słuchacza. A przede wszystkim wielbiciela Riverside od wielu lat. Głęboki oddech. Pasy zapięte. Ruszamy:

Na pierwszy ogień odłsuchu poszedł singiel "Celebrity Touch", który przede wszystkim cieszy oczy autografami. Po odpaleniu płyty po raz pierwszy usłyszałem dźwięki promującego album numeru, którego specjalnie nie słuchałem gdy tylko się pojawił, żeby mieć świeże spojrzenie i czystą radość ze słuchania. Na niej tylko dwa numery, a właściwie jeden. "Celebrity Touch" w wersji pełnej i radiowej, razem jedenaście minut z sekundami. Wystarczyło żeby odpłynąć. Nawet się nie zauważa jakieś specjalnej różnicy między obiema wersjami tak doskonale są zrealizowane. Często radiowe, skrócone w stosunku do wersji pełnej są jakby niedorobione, pozbawione jakiegoś ważnego elementu, tu nie ma takich problemów. Obie wersje są po prostu dobre, niemalże zlewają się w jeden utwór, który trwa tyle ile singiel razem. Jedenaście minut utworu wybranego na promocję płyty. Mocny akcent, któremu przyjrzymy się przy płycie właściwej.

Wymieniam krążek w odtwarzaczu:  leniwe wejście przerywają mroczne, potężne uderzenia tonów gitar i perkusji, coś z Deep Purple, coś ze Steve'a Hacketta i w drugiej minucie wszystko się wypełnia kroczącym, mrocznym i odrobinę szybszym rozwinięciem. "New Generations Slave" po końcowym wyciszeniu płynnie przechodzi w basowe intro prawie ośmiominutowego "The Depth of Self-Delusion". Ten utwór jest nieśpieszny, mocno nastawiony na duszną atmosferę, która zdaje się oplatać niczym mgła. Unosi się nad otaczającą nas przestrzenią, przypomina trochę jeden z moich najbardziej ulubionych kawałków Riverside, a mianowicie "Before" z "Second Life Syndrome". Czy nie jest do niego podobny? Nawet Duda napisał podobną linię wokalną. Piękny utwór, w którym niczego nie brakuje.

Okładka singla "Celebrity Touch"
Na trzeciej pozycji singlowy "Celebrity Touch" w wersji pełnej, czyli w tej trwającej prawie siedem minut. Tu od razu wita nas świetne melodyjne wejście osadzone na tonach klawiszy i gitar. Rytmiczna galopada prowadząca cały numer do przodu przywodzi na myśl Jethro Tull. Pachnie wspaniałymi dla rocka progresywnymi latami 70: w połowie otrzymujemy delikatne, pulsujące zwolnienie, potem klasycznie brzmiącą solówkę i fantastyczne lekko narastające zakończenie. Coś pięknego. Po nim zaledwie czterominutowy (z sekundami) "We Got Used to Us". Ten ponownie zdaje się przywoływać pierwsze płyty, a mianowicie tym razem klimaty "Out of Myself" i epki "Voices In My Head". Nie uciekli bowiem od takiego grania zupełnie, jak zarzekali się w momencie wydania w zeszłym roku "Memories In My Head", że zamykają pewien rozdział. Naturalnie, jest to już inne Riverside, ale ten sam pierwiastek emocjonalny i przestrzenny został zachowany.

Piąty numer zatytułowany "Feel Like Falling" również jest krótki, bo trwa tylko pięć minut (z sekundami), ale od początku wita nas świetnym klawiszowo-basowym zapętleniem. Numer pulsuje i gna do przodu, mimo, że do szybkich wcale nie należy. W całości znów kłaniać się zdają piękne dla takiej muzyki lata 70., estetycznie bowiem jest mocno w nich zakorzeniony ten album, inaczej jednak niż "Anno Domini High Definition" gdzie dominowały rozbudowane kompozycje o potężnym ładunku emocjonalnym zawartym w ciężkich riffach i zdecydowanie mocniejszych elementach. Tutaj jest dużo spokojniej, mimo, że tych mocniejszych wejść nie brakuje.
Te pojawiają się najpierw w prawie dziewięciominutowym "Deprived (Irretrievably Lost Imagination", które rozpoczyna się spokojnie i leniwie jakby był wyjęty z twórczości Pink Floyd i powoli narasta, a gdy niespodziewanie wszystko cichnie, następuje nowe wejście oparte na klawiszach i gitarach, które jednak nie eksploduje, a oczarowuje nas saksofonową solówką. Skojarzenia z "Another Day" z płyty "Images And Words" Dream Theater są jak najbardziej wskazane. Po wyciszeniu następuje finałowy "Escaltor Shrine", który znów na początku przywodzi Pink Floyd, zwłaszcza wejście z "Shine On You Crazy Diamond", ale z dodaną andaluzyjską melodią gitary, następnie już przy drugiej minucie pojawia się pełniejsza melodia, która coraz pełniej narasta. Gdzieś pachnie Genesis, może nawet Toolem.

Jedna z fantastycznych grafik autorstwa Travisa Smitha, które można znaleźć w przepięknie wydanej książeczce. Kim jest tłum ludzi bez twarzy?

Około piątej minuty całość eksploduje wspaniałym klawiszowo-gitarowym pasażem przywodzącym na myśl Deep Purple. W nim pokręcona i najkrótsza w tym utworze partia wokalna, która nieuchronnie wprowadza nas w część trzecią tego utworu. Tę otwiera niespokojny unoszący się klawisz i mroczny ton gitary. Całość ponownie narasta, ale w inny, bardziej niespokojny sposób niż w części drugiej. Znów dość mocno pachnie wczesnymi dokonaniami Riverside, ponownie trochę Toolem, jak również naszym także polskim i warszawskim Thesis. A na koniec fantastyczny filmowy finał, trochę tak jakbyśmy odjeżdżali na ruchomych schodach do nieba. I bynajmniej nie jest tak, że kojarzy mi się to zakończenie z Led Zeppelin i ich wspaniałym wiadomym utworem, nic z tych rzeczy. To trzeba usłyszeć i zobaczyć samemu. Płytę kończy najkrótszy na krążku, bo trwający niecałe dwie minuty (bez dwudziestu jeden sekund) akustyczny numer, zatytułowany "Coda", który w piękny i zgrabny sposób kończy całość nie pozostawiając uczucia niedosytu.

Druga płyta, zawierająca dwie improwizacje "Night Sessions" jest z kolei zupełnie inna. Zbliżona mocniej do tego, co Mariusz Duda stworzył w ramach swojego dwuczęściowego solowego materiału Lunatic Soul (przypomnę, że trzecia płyta projektu zatytułowana "Impressions" jest dodatkiem, a nie trzecia częścią konceptu Dudy, który w zamierzeniu od początku do końca był pomyślany jako dyptyk), ale także do jazzowych (!) improwizacji. Część pierwszą otwiera jakby szum strojącej się orkiestry, uderzenia klawiszy, około trzeciej minuty następuje rozwinięcie: pulsacje klawiszy, pojedyncze uderzenia stopy, niespokojne dźwięki gitary, jakieś tykania zegarów czy przesuwanie się maszynerii, pełniejsze bardziej melodyczne gitarowe zagrania z klawiszowym tłem i uderzeniami perkusji jako żywe wyjęte gdzieś z trylogii "Reality Dream". Industrialno-ambientowa przestrzeń kreowana przez muzyków w tym utworze przywodzi też na myśl kawałek "Forgotten Land" z "Memories In My Head", jest jakby jego przedłużeniem. Mroczny, niespokojny, chciałoby się powiedzieć frenetyczny klimat idealnie jakoś łączy się z postacią wiedźmina, Geralta z Rivii. Mógłby idealnie spasować się nie tyle z grą ile z z którąś z książek Sapkowskiego. Nieco inna jest druga nocna sesja. Ta od początku czaruje partią saksofonu na szumiącym tle i perkusyjnych uderzeniach. Gdzieś przez myśl przechodzi Komeda z pełną niepokoju muzyką do "Rosemary's Baby" Polańskiego, gdzieś muzyka Tomasza Stańki, a nawet dalekie echa nieistniejącego już trójmiejskiego jazzowego Orange Trane i ich fenomenalnej płyty "Obertas". Na moment pojawia się nawet akustyczna gitara i głos Dudy znów jakby będący przywołaniem trylogii. Około szóstej minuty ponownie pojawia się partia saksofonu, a koniec utworu oparty na delikatnych dmuchnięciach, trzaskach i wietrznych muśnięciach klawiszy aż do jego zupełnego ucichnięcia dosłownie przyprawia o dreszcze.
Motyw z okładki: tłum przemierzający na oślep korytarze nowych świątyń, czyżby była to hala jakiejś galerii handlowej?   A może wielki dworzec i jego poczekalnia, z której te tajemnicze postacie odchodzą do nieznanych wymiarów i innych stanów świadomości, nieznanym jeszcze nam żywym?
Riverside nagrał płytę bardzo dobrą i zaskakującą, lżejszą od "ADHD" i trylogii, ale równie mocną i intensywną. Byłem pewien, że i tym razem nie będzie zawodu, a jednak ma się poczucie pewnego niedosytu, czegoś w tym wszystkim brakuje, jakiegoś przytupu, mocnego zwieńczenia. Zarówno płyta główna, jak druga dodatkowa, czyli "Night Sessions" kończą się niepozornie. Trochę nawet zbyt. Słychać, że Riverside zrobiło kolejny duży krok do przodu, zmieniło trochę swoją stylistykę, wciąż jednak daleko nie uciekając od wyśmienitej trylogii. Czy jest to słabszy materiał? W żadnym wypadku, ale sądzę, że jednym wyda się za lekki i nudny, innym wejdzie na początek, jeśli wcześniej stronili od ich muzyki, bardziej niż wcześniejsze, a jeszcze innym trudniejszy niż dotychczas. Są też tacy, którzy z miejsca się zakochają. Być może należę do tych ostatnich, ale jednocześnie stwierdzam, że trudniej słuchało mi się nowego materiału od wcześniejszych dokonań, wyzwanie zostało podjęte i choć nadal nie osłuchałem się z "piosenkami" do końca, uważam, że pozostali progresywni, którzy w tym roku planują wydać nowe płyty, naprawdę będą musieli się postarać, żeby przebić naszych. I tak, niewątpliwie jest to jeden z tych albumów, które znajdą się w ścisłej czołówce najlepszych albumów roku dwa tysiące trzeszczącego.

Ocena: "S.O.N.G.S" 8,5/10
Ocena: "Night Sessions" 10/10
Ocena zbiorcza: 9/10


1 komentarz:

  1. Nie tylko im brakuje weny na zakonczenie... na "przytup" jak to nazwałeś.

    OdpowiedzUsuń