czwartek, 5 lipca 2012

Fangorn - Where The Tales Live On (2012)



Był listopad kiedy trafiłem na ten rosyjski zespół. Przyznam się, że choć bardzo mi się podobał ich debiut to na drugą płytę nie czekałem. Tymczasem równie nieoczekiwanie trafiłem na niego – został wydany dopiero co i na zachętę wystarczy powiedzieć tylko tyle: Las Entów wyruszył ponownie! 


Przypomnijmy, że  debiutancka „Mysterious Land” została nagrana w Rosji, ale zmiksowano ją w listopadzie 2009 roku w Finlandii. Wówczas skład zespołu był następujący: Vladimir Fedorov na gitarze i wokalu, Alexander Dunaev na gitarze, Vladimir Pronin na basie, Vitaly Senchenko na instrumentach klawiszowych oraz Ivan Kashirin na perkusji. W obecnym nie ma Alexandra Dunaeva, który odszedł w 2011 roku. Podobnie jak pierwszy album i ten został tez zmiksowany w Finlandii. A sam album przedstawia się równie ciekawie jak „Mysterious Land”, ale pod wieloma względami różni się od niego. Przede wszystkim jest dłuższy, bo trwa już prawie godzinę, a nie jak poprzednio niecałe półgodziny, to niestety wpłynęło też na jakość materiału. Ale numery nie są wcale dłuższe, tylko jest ich więcej, a w tym przypadku więcej oznacza gorzej.

Akustyczny, narracyjny wstęp jest zwyczajnie słaby, nawet z pozoru epickie wejście perkusjonalii wypada blado. Są złe momenty i niezłe momenty, przeważnie jednak jest szybko i energetycznie, tylko niestety ma się wrażenie, że wszystko już było. „Miles Away From Home” to typowo zbudowana neoklasyczna kompozycja, sympatyczna, ale nudna, nie pomaga nawet growl. Albo taki „Stormbringer” na szczęście  nie ma nic wspólnego z kawałkiem Deep Purple, znów szybkie tempa i orkiestracje w tle i growle. Przyjemne, ale brakuje mi tej świeżości co na debiucie. Ożywienie nadchodzi przy kolejnym, o tytule niepozornym i straszliwym: „Siren’s Islands” – utrzymany w bardziej progresywnym tonie, z mocnym growlem i ciekawym tłem kobiecym.  Pijacki „Troll Holls Inn” po rosysjsku to mocny akcent, ale nie tak mocny jak ten z debiutu. Ciekawie wypada mroczny „Swamp Feast”, czy nieco wolniejszy utwór tytułowy, a „The Road To Stonehenge” może przywieść na myśl Blind Guardiana, Avantasię, Edguy’a czy Angrę – ogólnie sympatyczna powtórka z rozrywki. A jeśli macie ochotę na coś w stylu dawnego Nightwish wymieszanego z bardziej klasycznym power metalem, to i taki kawałek się znajdzie, zresztą bardzo dobry: „Sword Of Discord (First Sword)”. Ostatni numer ma podobny tytuł jak na debiucie, z tymże zamiast długiej mamy podróż ostatnią. Akustyczno-orkiestrowe zakończenie jak z Rhapsody (Of Fire) – szkoda, że z ich poziomem równać się ruski nie mogą.

To nie jest zły album, ale trochę rozczarowujący, bo wtórny do bólu. Jest kontynuacją tego, co na debiucie i jego rozwinięciem, ale brakuje czegoś co by zaskoczyło. Sprawność w poruszaniu się po konwencjach i nastrój, wyśmienite wykonanie, w końcu za konsoletą ponownie zasiadł Fin, nie wystarcza. Jeszcze na pocieszenie jest oryginalna okładka, trochę w stylu Tolkienowskich mapek, ale nie ma ona tego uroku i dozy tajemniczości co ta, która zdobiła debiut. Można posłuchać, ale nie ma żadnego musu, ot egzotyczna ciekawostka.

Ocena: 7/10


2 komentarze:

  1. Niektórzy boja się zaryzykować czymś innym, niektórzy nie maja pomysłu na cos innego. Chyba nie ma nic gorszego, jak słuchać czegos nowego i myśleć, ze to jest to samo, że to juz było, nuda itd. ale nazwa mi sie podoba. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czuć ten klimat tolkienowski w tym. Podoba mi się. :)

    OdpowiedzUsuń