Był listopad kiedy trafiłem na
ten rosyjski zespół. Przyznam się, że choć bardzo mi się podobał ich debiut to
na drugą płytę nie czekałem. Tymczasem równie nieoczekiwanie trafiłem na niego
– został wydany dopiero co i na zachętę wystarczy powiedzieć tylko tyle: Las
Entów wyruszył ponownie!
Przypomnijmy, że debiutancka „Mysterious Land” została nagrana
w Rosji, ale zmiksowano ją w listopadzie 2009 roku w Finlandii. Wówczas skład
zespołu był następujący: Vladimir Fedorov na gitarze i wokalu, Alexander Dunaev
na gitarze, Vladimir Pronin na basie, Vitaly Senchenko na instrumentach
klawiszowych oraz Ivan Kashirin na perkusji. W obecnym nie ma Alexandra
Dunaeva, który odszedł w 2011 roku. Podobnie jak pierwszy album i ten został
tez zmiksowany w Finlandii. A sam album przedstawia się równie ciekawie jak
„Mysterious Land”, ale pod wieloma względami różni się od niego. Przede
wszystkim jest dłuższy, bo trwa już prawie godzinę, a nie jak poprzednio
niecałe półgodziny, to niestety wpłynęło też na jakość materiału. Ale numery
nie są wcale dłuższe, tylko jest ich więcej, a w tym przypadku więcej oznacza
gorzej.
Akustyczny, narracyjny wstęp jest
zwyczajnie słaby, nawet z pozoru epickie wejście perkusjonalii wypada blado. Są
złe momenty i niezłe momenty, przeważnie jednak jest szybko i energetycznie,
tylko niestety ma się wrażenie, że wszystko już było. „Miles Away From Home” to
typowo zbudowana neoklasyczna kompozycja, sympatyczna, ale nudna, nie pomaga
nawet growl. Albo taki „Stormbringer” na szczęście nie ma nic wspólnego z kawałkiem Deep Purple,
znów szybkie tempa i orkiestracje w tle i growle. Przyjemne, ale brakuje mi tej
świeżości co na debiucie. Ożywienie nadchodzi przy kolejnym, o tytule
niepozornym i straszliwym: „Siren’s Islands” – utrzymany w bardziej
progresywnym tonie, z mocnym growlem i ciekawym tłem kobiecym. Pijacki „Troll Holls Inn” po rosysjsku to
mocny akcent, ale nie tak mocny jak ten z debiutu. Ciekawie wypada mroczny „Swamp
Feast”, czy nieco wolniejszy utwór tytułowy, a „The Road To Stonehenge” może
przywieść na myśl Blind Guardiana, Avantasię, Edguy’a czy Angrę – ogólnie sympatyczna
powtórka z rozrywki. A jeśli macie ochotę na coś w stylu dawnego Nightwish
wymieszanego z bardziej klasycznym power metalem, to i taki kawałek się
znajdzie, zresztą bardzo dobry: „Sword Of Discord (First Sword)”. Ostatni numer
ma podobny tytuł jak na debiucie, z tymże zamiast długiej mamy podróż ostatnią.
Akustyczno-orkiestrowe zakończenie jak z Rhapsody (Of Fire) – szkoda, że z ich
poziomem równać się ruski nie mogą.
To nie jest zły album, ale trochę
rozczarowujący, bo wtórny do bólu. Jest kontynuacją tego, co na debiucie i jego
rozwinięciem, ale brakuje czegoś co by zaskoczyło. Sprawność w poruszaniu się
po konwencjach i nastrój, wyśmienite wykonanie, w końcu za konsoletą ponownie
zasiadł Fin, nie wystarcza. Jeszcze na pocieszenie jest oryginalna okładka,
trochę w stylu Tolkienowskich mapek, ale nie ma ona tego uroku i dozy tajemniczości
co ta, która zdobiła debiut. Można posłuchać, ale nie ma żadnego musu, ot
egzotyczna ciekawostka.
Ocena: 7/10
Niektórzy boja się zaryzykować czymś innym, niektórzy nie maja pomysłu na cos innego. Chyba nie ma nic gorszego, jak słuchać czegos nowego i myśleć, ze to jest to samo, że to juz było, nuda itd. ale nazwa mi sie podoba. :)
OdpowiedzUsuńCzuć ten klimat tolkienowski w tym. Podoba mi się. :)
OdpowiedzUsuń